kochala.
– Ta historyjka bylaby bardziej przekonujaca, gdyby Prudence naprawde sie powiesila.
– Co?
Wreszcie zrobilo mu sie jej zal.
– Na jej szyi nie ma sincow. Nie widac tez otarc od sznura czy zlamanych paznokci od rozpaczliwych prob rozluznienia petli. Nie tak latwo sie powiesic. Prudence jest za czysta.
– Nie…
– Ktos ja zabil. Prawdopodobnie skrecil jej kark. Potem zaniosl ja do twojej sypialni i przygotowal wszystko na twoje powitanie.
Catherine zbladla i zachwiala sie lekko.
– A kuku – szepnela. – A kuku.
– Co?
– Nic.
– Rzecz w tym, Catherine, ze zauwazylem to od razu. Detektywi tez to zobacza.
– A jesli pomysla ze to ja ja zabilam?
– Prudence byla dwadziescia kilo ciezsza od ciebie. Nie ma mowy, bys mogla sama powiesic ja na krokwi.
– A co z listem?
– Jesli to nie bylo samobojstwo, nie jest to list pozegnalny. Krotko mowiac, nie mozna wierzyc w ani jedno zawarte w nim slowo.
– Och…
– Prudence zostala zamordowana, Catherine. Trzeba wezwac policje.
Wyszedl z salonu i skierowal sie do jadalni, gdzie wczesniej zauwazyl telefon. Catherine zatrzymala go w drzwiach.
– Bobby…
Odwrocil sie. Po raz pierwszy, odkad ja poznal, wydala mu sie krucha, zdezorientowana.
Spojrzal na nia spokojnie, ciekawy, co teraz zrobi. Byla zimna i wyrachowana, co do tego nie mial watpliwosci. Gdyby nie powiedzial jej prawdy o przyczynie smierci Prudence, zdradzilaby go. I moze jeszcze to zrobi. Ale nie mogl sie zmusic do tego, by ja znienawidzic. Wciaz widzial w niej te mala dziewczynke i moze to wlasnie bylo tajemnica jej sukcesow. Potrafila grac role ofiary, jednoczesnie planujac kolejna zbrodnie.
– Rozumiesz… – Darowala sobie przeprosiny, machnela tylko reka. – Nie moge stracic Nathana. Nie moge i tyle.
– Dlaczego zwolnilas gosposie za to, ze go nakarmila?
Nie byla zaskoczona, ze o tym wie.
– Doktor Rocco zarzadzil scisla diete, bez pszenicy, bez bialka zwierzecego. Moze wydaje sie, ze to prosta sprawa, ale skladniki bialkowe sa we wszystkim, od platkow owsianych po tunczyka. Latwiej bylo po prostu zabronic go karmic. Niestety, nie wszyscy sie z tym zgadzali.
– A brudne pieluchy w lodowce?
– Kal do badania na mukowiscydoze. Jimmy ciagle je wyrzucal, wiec co rusz potrzebne byly nowe probki.
– Podobno stan zdrowia chlopca pogarsza sie, kiedy jestes przy nim.
– Nathan caly czas jest chory, Bobby – powiedziala zmeczonym glosem. – Moze ludzie zwracaja na to wieksza uwage, kiedy maja pod reka kogos, kogo mozna o to obwiniac.
– A wiec naprawde jest z nim zle?
– Tak.
– Ale Jimmy ci nie wierzyl?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo rodzice wmawiali mu, ze jestem zrodlem wszelkiego zla, i z uplywem czasu Jimmy kochal mnie coraz mniej, a im coraz bardziej wierzyl.
– W porzadku – powiedzial Bobby i poszedl do telefonu.
Rozdzial 26
D.D. nie ucieszyla sie na jego widok. Zadzwonil do niej i zjawila sie po dwudziestu minutach w czystym, modnym T-shircie, szpilkach, z pochmurna twarza. Zaraz po niej przybyla ekipa dochodzeniowa.
– Alez z ciebie kretyn – burknela, wchodzac do mieszkania. – Zycie ci niemile.
– Nie mow tak przy dziecku. – Bobby wskazal glowa salon, w ktorym spal Nathan, zagrzebany w stosie poduszek. Nie mial pojecia, jak maly moze spac w takim zamieszaniu, ale nie znal sie na dzieciach.
D.D. skrzywila sie i poszla na gore, by obejrzec miejsce zdarzenia. Czekal cierpliwie w holu, oparty o sciane. Przyszli kolejni mundurowi. Chlopak o dziecinnej twarzy dyskretnie stanal w drzwiach, tak by mogl obserwowac Bobby’ego i Catherine siedzaca cicho w salonie. Bobby od czasu do czasu zerkal na niego i ziewal przeciagle. Fajnie bylo patrzec, jak malolat stara sie powstrzymac od ziewania.
Po kwadransie D.D. wrocila i wskazala glowa ustronny kat. Poslusznie poszedl za nia. Oboje zdawali sobie sprawe, ze musza porozmawiac jak najszybciej, zanim zjawi sie Copley, zwabiony zapachem swiezej krwi.
– Co ty wyczyniasz, Bobby? – spytala D.D. bez ogrodek.
– Zadzwonila, powiedziala, ze w domu jest intruz, i poprosila, zebym przyszedl. Co mialem zrobic?
– Wezwac policje.
– Myslisz, ze potraktowaliby ja powaznie?
– To juz nie twoje zmartwienie, Bobby. Powinienes myslec o swojej karierze i, jakbys nie wiedzial, te twoje wybryki wcale ci nie pomagaja.
– Ciekawe, ze tak wielu ludziom nagle zaczelo zalezec na mojej karierze – mruknal.
– Bobby…
– Nie wierzylem w istnienie tego intruza.
Teraz, kiedy zaczynal mowic serio, D.D. sie uspokoila.
– A co myslales?
Wzruszyl ramionami.
– Ze to podstep. Ze chce porozmawiac ze mna w cztery oczy. Namowic mnie do czegos.
– W zwiazku ze smiercia jej meza?
– Tak.
– Tym bardziej nie powinienes byl przychodzic.
– Oczywiscie. Po takim incydencie policjant nie powinien miec kontaktu z rodzina ofiary. Myslisz, ze nie znam zasad?
– To po co przyszedles?
– Bo zastrzelilem jej meza, a w podreczniku ani slowem nie wspomina sie o tym, ze po czyms takim czlowiek czuje sie rozdarty i szuka odpowiedzi, a moze po prostu chce, by ktos mu powiedzial: „Postapil pan slusznie, wybaczam panu, moze pan spokojnie zyc dalej, wszystko bedzie dobrze”.
D.D. wypuscila powietrze z ust.
– O Jezu, Bobby…
Nie dal jej dokonczyc. Nie chcial tego wiecej slyszec.
– Pani Gagnon zadzwonila do mnie okolo wpol do jedenastej – powiedzial szorstko. – Po przyjezdzie do Back Bay zaparkowalem woz i przyszedlem tu na piechote. Podchodzac do domu, zobaczylem w oknie na trzecim pietrze sylwetke wiszacego czlowieka. Przyspieszylem kroku. Po wejsciu do holu kamienicy zobaczylem pania Gagnon i jej syna, skulonych na podlodze pod winda, wyraznie przerazonych. Polecilem im nie ruszac sie z miejsca i wszedlem po schodach do drzwi jej apartamentu. Mialem nabity pistolet kaliber 9 milimetrow, na ktory mam pozwolenie. Przeszukalem cale mieszkanie, pietro po pietrze, az w koncu wszedlem przez otwarte drzwi do glownej sypialni, gdzie znalazlem wiszace na krokwi cialo Prudence Walker. Po przeczytaniu listu lezacego na materacu wyszedlem z pokoju, uwazajac, by niczego nie dotknac, i zamknalem drzwi, chwytajac klamke przez