Dan patrzyl, jak kapitan odchodzi. Potem wrocil do swoich spisow.

8

„ Niebo pojasnialo od czerni do mrocznej szarosci. Swit jeszcze nie wypelznal z nory, ale podkradal sie coraz blizej i za dziesiec czy pietnascie minut mial wdrapac sie na gorzysty horyzont.

Publiczny parking szpitala Valley Medical byl prawie pusty, szachownica cieni i chaotycznie rozmieszczonych plam jadowicie zoltego swiatla lamp sodowych.

Siedzac za kierownica swojego volvo, Ned Rink niechetnie ogladal koniec nocy. Byl nocnym stworzeniem, raczej sowa niz skowronkiem. Nie potrafil jasno myslec ani sprawnie funkcjonowac az do popoludnia, a nabieral tempa dopiero po polnocy. Preferencje te niewatpliwie mial zakodowane w genach, jako dziedzictwo po matce. Osobisty zegar biologiczny Neda nie byl zsynchronizowany z zegarami wiekszosci ludzi.

Lecz nocny tryb zycia stanowil rowniez kwestie wyboru: Ned czul sie bardziej swojsko w ciemnosci. Byl brzydki i wiedzial o tym. W blasku dnia wolal schodzic ludziom z oczu, wierzyl jednak, ze noc lagodzi i czesciowo ukrywa jego brzydote. Zbyt waskie i cofniete czolo sugerowalo niewielka inteligencje, chociaz w rzeczywistosci bynajmniej nie byl glupi. Male oczy osadzone zbyt blisko siebie, krogulczy nos i grubo ciosane rysy dopelnialy obrazu twarzy. Mial piec stop siedem cali, przy szerokich ramionach, dlugich rekach i barylkowatej klatce piersiowej, nieproporcjonalnej do wzrostu.

W dziecinstwie musial znosic okrutne drwiny rowiesnikow, ktorzy przezywali go malpa. Szyderstwa i przesladowania tak go wykonczyly psychicznie, ze dorobil sie wrzodu, zanim skonczyl trzynascie lat. Obecnie Ned Rink nikomu nie pozwalal sie gnebic. Obecnie, jesli ktos dal mu sie we znaki, Ned po prostu zabijal dreczyciela, rozwalal mu leb bez wahania i bez zadnych skrupulow. Wspanialy sposob na rozladowanie stresu: Ned juz dawno wyleczyl sie z wrzodow.

Podniosl czarna aktowke z drugiego fotela. Zawierala bialy laboratoryjny kitel, bialy szpitalny recznik, stetoskop oraz polautomatyczny walther 45 wyposazony w tlumik, zaladowany kulami o wydrazonych czubkach i teflonowych powlokach, ktore gwarantowaly przebicie nawet kuloodpornej kamizelki. Nie musial otwierac aktowki, zeby sprawdzic zawartosc; sam ja spakowal przed niecala godzina.

Zamierzal wejsc do szpitala, pojsc prosto do publicznej toalety w westybulu, zrzucic plaszcz nieprzemakalny, nalozyc bialy fartuch, owinac pistolet recznikiem i pomaszerowac prosto do pokoju 256, gdzie umieszczono dziewczynke. Uprzedzono go, ze moze sie natknac na policyjnego ochroniarza. W porzadku. Poradzi sobie. Poda sie za lekarza, wymysli jakis pretekst, zeby zwabic gliniarza do pokoju dziewczynki, gdzie pielegniarki go nie zobacza, potem zastrzeli tego palanta i dziewczynke. Pozniej coup de grace: kula w ucho dla kazdego, zeby sie upewnic, ze nie zyja. Po wykonaniu zadania Rink natychmiast wyjdzie, wroci do publicznej toalety, zabierze plaszcz nieprzemakalny i aktowke, po czym wyniesie sie ze szpitala.

Plan byl latwy i nieskomplikowany. Nie zawieral praktycznie zadnych ryzykownych elementow.

Zanim Rink otworzyl drzwi i wysiadl z volvo, rozejrzal sie dokladnie po parkingu, zeby sprawdzic, czy nikt go nie obserwuje. Chociaz burza minela i deszcz przestal padac pol godziny wczesniej, pasma lekkiej mgielki wirowaly leniwie w podmuchach lagodnej bryzy i przemieszczaly sie, tworzac zmienne wzory, przeslaniajac niektore przedmioty, znieksztalcajac inne. Kazde zaglebienie w makadamowej nawierzchni wypelniala deszczowka, liczne kaluze marszczyly sie od wiatru i odbijaly zolte swiatlo lamp sodowych.

Oprocz dryfujacej mgly wszystko trwalo w absolutnym bezruchu.

Rink uznal, ze nikt go nie sledzi.

Na wschodzie czarnoszare niebo przybralo blady, opalizujacy, rozowawo – blekitny odcien. Pierwszy leciutki przeblysk promiennej twarzy switu. Za godzine dzienna krzatanina zastapi spokojna nocna rutyne szpitala. Czas ruszac.

Niecierpliwie czekal na rozpoczecie pracy. Zapowiadala sie interesujaco. Jeszcze nigdy nie zabil dziecka.

9

Dziewczynka obudzila sie w samotnosci. Usiadla na lozku, probujac krzyczec. Usta miala otwarte szeroko, miesnie szyi napiete, naczynia krwionosne w gardle i na skroniach pulsowaly od wysilku, ktory jednak okazal sie daremny.

Siedziala tak przez pol minuty, zaciskajac w malych piastkach przepocone przescieradlo. Wytrzeszczala oczy. Nie patrzyla ani nie reagowala na nic w pokoju. Groza czaila sie poza tymi scianami.

Na chwile jej spojrzenie nabralo wyrazu. Przestala ignorowac szpitalny pokoj. Po raz pierwszy zobaczyla, ze jest sama. Przypomniala sobie, kim jest. Rozpaczliwie zapragnela towarzystwa, czyjegos wsparcia, bliskosci, pociechy.

– Halo? – szepnela. – K – kto? Kto? Mamo?

Gdyby ktos przy niej byl, moze przyciagnalby jej uwage tak skutecznie, ze przestalaby myslec o rzeczach, ktore ja przerazaly. Sama jednak nie potrafila wyrwac sie ze szponow koszmaru. Jej oczy znowu sie zaszklily, wzrok powedrowal do innego wymiaru.

Wreszcie z rozpaczliwym, bezslownym jekiem dziewczynka przerzucila nogi przez porecz i wstala z lozka. Chwiejnie zrobila kilka krokow. Upadla na kolana. Dyszac ciezko, rzezac w panice, wpelzla w najciemniejszy kat pokoju, obok nieposlanego lozka, do rogu, gdzie przyjazny cien ofiarowal schronienie. Przywarla plecami do sciany i podciagnela kolana. Szpitalna koszula podwinela sie jej na biodrach. Dziewczynka objela ramionami chude nogi i zwinela sie w ciasna kulke.

Pozostala w tej pozycji ledwie przez minute, potem zaczela skomlec i kwilic jak przestraszone zwierzatko. Uniosla rece i zakryla twarz, zeby odepchnac ohydna wizje.

– Nie, prosze, prosze, prosze.

Dyszac szybko i plytko, z narastajaca panika, opuscila dlonie i zacisnela je w piesci. Uderzyla sie w piers, mocno, mocniej.

– Nie, nie, nie – powtarzala.

Bila dostatecznie mocno, zeby zrobic sobie krzywde, ale nie czula ciosow.

– Drzwi – szepnela. – Drzwi… drzwi…

Nie przerazaly jej drzwi pokoju szpitalnego ani drugie, prowadzace do lazienki. Nie patrzyla na zadne z nich. Ledwie zauwazala otoczenie, poniewaz skupila sie na rzeczach, ktorych nie mogl zobaczyc nikt inny z zadnego miejsca w pokoju.

Uniosla dlonie i wyciagnela przed siebie, jakby napierala na niewidzialne drzwi, rozpaczliwie przytrzymywala je zamkniete.

– Nie.

Watle miesnie jej drobnych ramion nabrzmialy, a potem lokcie ugiely sie, jakby niewidoczne drzwi rzeczywiscie napieraly na nia i uchylaly sie wbrew jej protestom. Jakby cos wielkiego pchalo nieustepliwie z drugiej strony. Cos nieludzko, niewyobrazalnie silnego.

Nagle ze zdlawionym okrzykiem wyczolgala sie z mrocznego kata. Wpelzla pod wolne lozko. Bezpieczna. Albo nie. Nigdzie nie bylo bezpiecznie. Skulila sie w pozycji embrionalnej i znieruchomiala, mamrotala i beznadziejnie usilowala schowac sie przed stworem zza drzwi.

– Drzwi – powiedziala. – Drzwi… drzwi do grudnia.

Z rekami skrzyzowanymi na piersi, wbijajac mocno paznokcie we wlasne kosciste ramiona, zaczela cicho plakac.

– Ratunku, ratunku – powtarzala, ale szept nie docieral do holu, gdzie mogly go uslyszec pielegniarki.

Gdyby ktos odpowiedzial na jej wolanie, Melanie mogla uczepic sie go ze strachu, niezdolna zrzucic skorupy autyzmu, ktora oslaniala ja przed nieznosnie okrutnym swiatem. Niemniej nawet taki kontakt z innym czlowiekiem, kiedy go potrzebowala, stanowilby pierwszy maly krok w strone uzdrowienia. Lecz w najlepszej wierze zostawiono ja sama, zeby odpoczela, wiec jej blaganie o pomoc i pocieche nie doczekalo sie odpowiedzi.

Zadygotala.

Вы читаете Drzwi Do Grudnia
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату