spodnie w kolorze khaki, koszule w szkocka krate, welniane skarpety i traperki. W tym dziwnym mglistym stanie, w jakim sie znajdowal, rutynowe czynnosci poranne zajely mu wiecej czasu niz normalnemu czlowiekowi. Najpierw mial trudnosci z wyregulowaniem temperatury wody, potem szczoteczka do zebow wypadala mu z dloni, wreszcie nie mogl zgrabialymi palcami zapiac guzikow koszuli. Gdy chcial podwinac rekawy, material wymykal mu sie z dloni, jak gdyby sie sprzeciwial tej czynnosci. Zasznurowanie butow udalo mu sie tylko dzieki wielkiemu wysilkowi, jaki w to wlozyl.
I znow zaczely go nekac cieniste ognie.
Kilkakrotnie pojawily sie gdzies w tle plomienie strzelajace z mrocznych zakamarkow. To tylko krotkie spiecia w fatalnie uszkodzonym, ale zdrowiejacym mozgu, myslal. Iluzja zrodzona w synapsach mozgowych miedzy neuronami i nic wiecej. Ale gdy sie odwrocil, by dokladnie przyjrzec sie owym plomieniom, nie rozmyly sie ani nie wyblakly, jak staloby sie ze zwyklymi mirazami. Co wiecej, zyskaly nawet na intensywnosci.
Choc nie dawaly ani ciepla, ani dymu, nie potrzebowaly paliwa, ani w ogole nie byly fizyczne, Eric patrzyl na te istniejace, a nie istniejace ognie z rosnacym strachem. Moze dlatego, ze widzial w nich – czy raczej za nimi – cos tajemniczego i przerazajacego, jakies ukryte pod zaslona ciemnosci potworne ksztalty, kiwajace na niego przez skaczace plomienie. Choc zdawal sobie sprawe, ze te fantomy sa tylko czastkami jego chorej wyobrazni, choc nie znal ich znaczenia, a zatem nie wiedzial, dlaczego mialby sie ich bac, to jednak bal sie. Czasami – zahipnotyzowany cienistymi ogniami – slyszal wlasne kwilenie, placz dreczonego dziecka.
Jedzenie. Chociaz zmodyfikowane genetycznie cialo Erica bylo zdolne do cudownej samoregeneracji i blyskawicznej rekonwalescencji, jednak wciaz potrzebowalo wlasciwego odzywiania – witamin, skladnikow mineralnych, weglowodanow, protein – elementow, ktore sluzyly do odbudowy zniszczonych tkanek. I po raz pierwszy od czasu ucieczki z kostnicy poczul glod.
Niespiesznie poczlapal do kuchni i szurajac nogami, skierowal sie w strone lodowki.
Nagle zdalo mu sie, ze widzi jakis ksztalt wysuwajacy sie z pekniecia w scianie, gdzies na krawedzi wizji. Cos oblego i cienkiego jak owad. Cos stanowiacego zagrozenie. Wiedzial jednak, ze to znow iluzja. Nieraz juz widywal takie rzeczy. To kolejny objaw uszkodzenia mozgu. Nie nalezy zwracac na to uwagi, nie nalezy bac sie tego, nawet jesli do uszu dociera stukanie o sciane chitynowego pancerza owada. Tap, tap, tap. Eric nie chcial dluzej na to patrzec. Znikaj! Przytrzymal sie lodowki. Stukanie. Zacisnal zeby. Znikaj! Odglos ucichl. Kiedy znow spojrzal na pekniecie w scianie, nie bylo tam juz nic, czego moglby sie lekac.
Ale teraz zobaczyl od dawna niezyjacego wuja Barry’ego. Siedzial przy stole kuchennym i usmiechal sie zlosliwie. Kiedy Eric byl dzieckiem, regularnie oddawano go pod opieke wuja Barry’ego Hampsteada, ktory wykorzystywal go seksualnie. Eric bal sie powiedziec o tym komukolwiek, gdyz Hampstead straszyl go, ze zrobi mu wtedy krzywde, ze utnie mu siusiaka. Grozby te byly dla dziecka tak realne i zatrwazajace, ze Eric ani przez chwile nie watpil w prawdziwosc slow wuja. Teraz Barry siedzial przy stole, jedna reke opuscil na wysokosc podbrzusza, znow usmiechnal sie i rzekl: „Chodz tu, kochanienki, zabawimy sie”. Eric slyszal ten glos tak wyraznie, jak trzydziesci piec lat temu, choc wiedzial, ze ani mezczyzna, ani glos nie istnieja poza jego wyobraznia. Bal sie Barry’ego Hampsteada tak samo jak wowczas, chociaz zdawal sobie sprawe, ze wuj nic mu teraz nie moze zrobic, bo go nie ma.
Zamknal oczy i zapragnal, by uluda zniknela. Stal tak i trzasl sie przez dobra minute. Nie chcial otworzyc oczu do czasu, kiedy bedzie mial absolutna pewnosc, ze fantomu juz nie ma. Ale nagle przyszlo mu do glowy, ze moze Barry naprawde tu jest i teraz skrada sie do nic nie widzacego Erica, ze za chwile chwyci go za genitalia, chwyci i zacisnie dlon…
Otworzyl oczy.
Duch Barry’ego Hampsteada zniknal.
Eric odetchnal z ulga i wyjal z lodowki kanapki z parowkami firmy Farmer John. Podgrzal je w piecyku, starajac sie skoncentrowac na tym, co robi, aby uniknac poparzenia. Z kolei wolno i cierpliwie, trzesacymi sie rekami, zaparzyl sobie w dzbanku kawe. Usiadl przy stole, glowe trzymajac nisko nad blatem i obijajac o niego lokcie, i zaczal jesc, popychajac kesy kolejnymi filizankami goracej kawy Maxwell House.
Przez chwile mial nienasycony apetyt i sam akt jedzenia sprawial, ze czul, iz naprawde zyje. Nic jeszcze od chwili zmartwychwstania nie dalo mu tak cudownego uczucia. Gryzienie, przezuwanie, smakowanie, przelykanie – te proste czynnosci przywracaly jego obecnosc wsrod zywych bardziej niz cokolwiek innego od chwili smierci pod kolami smieciarki na Main Street. Przez chwile czul sie podniesiony na duchu.
Potem nagle zdal sobie sprawe, ze smak parowek nie jest ani tak ostry, ani tak przyjemny jak za czasow, gdy zyl naprawde. Albo raczej nie potrafil teraz docenic tego smaku. Przysunal nos do goracego, kapiacego tluszczem jedzenia, lecz – choc wciagal gleboko powietrze – nie poczul zadnego aromatycznego zapachu. Spojrzal na swe wilgotne, zimne i szare jak popiol rece, w ktorych trzymal kanapke. Kawalek parujacej kielbaski wygladal bardziej „zywo” niz jego wlasne cialo.
Nagle cala sytuacja wydala sie Ericowi przezabawna: oto nieboszczyk siedzi przy sniadaniu, zuje flegmatycznie kanapke z parowka, wlewa do zimnego przelyku goraca kawe Maxwell House i rozpaczliwie udaje, ze jest posrod zywych. Jakby na wlasne zyczenie mozna bylo cofnac smierc i przywrocic zycie, wykonujac pewne doczesne czynnosci: kapiac sie pod prysznicem, myjac zeby, jedzac, pijac, wydalajac, konsumujac niewyszukane potrawy. Przeciez musze zyc, myslal, bo w koncu ani w niebie, ani w piekle nie maja parowek Farmer John ani kawy Maxwell House, prawda? Musze zyc, bo obslugiwalem ekspres do kawy Mr Coffee i kuchenke firmy General Electric, a tam, w kuchni, stoi lodowka Westinghouse i cicho brzeczy. Chociaz sa to produkty sprzedawane w calych Stanach, to na pewno nie maja ich na drugim brzegu Styksu, a wiec musze zyc.
Czarny humor, bardzo czarny, ale Eric rozesmial sie glosno. Smial sie i smial, az nagle uslyszal swoj smiech. Brzmial twardo, zimno i chrapliwie, nie byl to prawdziwy smiech, lecz jego kiepska, ordynarna imitacja, przypominajaca dlawienie sie. Zupelnie tak, jakby Eric polknal kamienie, ktore teraz grzechotaly, obijajac sie w przelyku jeden o drugi. Przerazony tym odglosem, wzdrygnal sie i zaczal szlochac. Wypuscil z rak kanapke, stracil na podloge reszte jedzenia i nakrycie, rozpostarl na pustym blacie ramiona i skryl w nich twarz. Wydawal z siebie przeciagle jeki, na dluzsza chwile popadl w gleboka zalosc nad soba.
Myszy, myszy, pamietaj o myszach rzucajacych sie na prety swych klatek…
Wciaz nie wiedzial, co znacza te mysli, nie mogl przypomniec sobie zadnych myszy, choc czul, ze jest coraz blizej rozwiazania tej zagadki. Pamiec o myszach, bialych myszach, krazyla gdzies zlowrogo, prawie w zasiegu reki.
Ponury nastroj Erica stal sie jeszcze bardziej ponury, a stepione zmysly – jeszcze bardziej tepe.
Po chwili zdal sobie sprawe, ze zapada w kolejna spiaczke, jeden z tych okresow zawieszenia, kiedy to serce dramatycznie zwalnialo swa prace, a oddech redukowal sie do ulamka normalnej czestotliwosci, dajac organizmowi mozliwosc kontynuowania procesu sanacji i akumulowania nowych rezerw energetycznych. Osunal sie z krzesla na podloge i zwinal w klebek obok lodowki.
Benny skrecil kolo Redlands z miedzystanowej „dziesiatki” na stanowa droge numer trzysta trzydziesci. Od jeziora Arrowhead dzielilo ich juz tylko czterdziesci kilometrow.
Dwupasmowa nitka wdzierala sie wezowym ruchem w masyw gor San Bernardino. Droga to podnosila sie, to opadala, nawierzchnia byla w niektorych miejscach nierowna, a w innych zdarzaly sie nawet wyrwy. Na prawie calej dlugosci brakowalo pobocza, a tuz za rachitycznymi barierkami zaczynalo sie strome urwisko. Nie bylo tu wiec zbyt duzo miejsca na swobode manewrow i musieli znacznie ograniczac predkosc. I tak zreszta Ben prowadzil forda duzo szybciej, niz robilaby to Rachael.
W nocy Rachael zdradzila mu wszystkie tajemnice dotyczace projektu „Wildcard” i obsesji Erica. Teraz oczekiwala rewanzu. Ale Benny nie powiedzial jej nic, co mogloby wyjasnic fachowosc, z jaka zalatwil Vincenta Baresco, zrecznosc w prowadzeniu samochodu czy tez znajomosc broni. Choc ciekawosc Rachael byla olbrzymia, nie naciskala. Czula, ze to duzo bardziej prywatna tajemnica niz sekrety, ktore ona mu wyjawila, i ze Benny zbyt dlugo staral sie o wszystkim zapomniec, zeby teraz tak predko zaczac o tym mowic. Wiedziala, ze kiedys to nastapi, ale on sam zdecyduje, czy nadeszla odpowiednia pora. Przejechali kilometr od Redlands i przed nimi bylo jeszcze trzydziesci kilometrow do najblizszej miejscowosci – Running Springs, gdy Benny najwyrazniej uznal, ze juz czas. Droga piela sie wyzej i wyzej, a po obu jej stronach zaczely wyrastac coraz bardziej strome skaly i drzewa – zrazu brzozy i sekate deby, potem rozne rodzaje sosen, modrzewie i nawet swierki. Wkrotce znalezli sie w aksamitnym cieniu zwisajacych zewszad konarow. Nawet w klimatyzowanym wnetrzu pojazdu odczuwalo sie spadek temperatury. Meczacy pustynny zar zostal za nimi. I chyba wlasnie spowodowana ochlodzeniem ulga podniosla Bena Shadwaya na duchu i sklonila do przerwania milczenia. Jechali tunelem wsrod cienistych sosen, a Benny mowil miekko, lecz dobitnie.