– Gdy mialem osiemnascie lat, wstapilem na ochotnika do komandosow, bo chcialem walczyc w Wietnamie. Nie bylem pacyfista, jak tylu innych ludzi, choc takze nie nalezalem do fanatykow wojny. Uwazalem po prostu, ze nalezy walczyc za swoj kraj, niezaleznie od tego, czy po slusznej, czy po nieslusznej stronie. Jak sie okazalo, mialem pewne uzdolnienia, wrodzone cechy, ktore umozliwily mi kandydowanie do elitarnego oddzialu zwiadowczego – Marine Reconnaissance, ktory jest odpowiednikiem Army Rangers w piechocie czy Navy Seals w marynarce. Wczesnie mnie odkryli i poslali na solidne przeszkolenie. I tak stalem sie zolnierzem w kazdym calu. Wiedzialem doskonale, jak poslugiwac sie bronia, ale nawet bez niej potrafilem zabic przeciwnika golymi rekami, szybko i sprawnie, zanim ten mogl sie w ogole zorientowac, o co chodzi. Tak wiec polecialem do Wietnamu z oddzialem zwiadowczym i mialem zagwarantowane wiele wrazen. Zreszta tego chcialem. I przez kilka pierwszych miesiecy bylem calkowicie gung ho, w swoim zywiole, w ogniu walki.
Benny wciaz prowadzil samochod po mistrzowsku, ale Rachael spostrzegla, ze w miare jak opowiesc przenosila sie w glab dzungli poludniowo-wschodniej Azji, zmniejszal predkosc.
Slonce przedarlo sie przez zaslone cienia i kaskady swiatla spadly na przednia szybe. Benny przymruzyl oczy.
– Ale spedzilem kilka miesiecy po kolana we krwi, widzialem, jak umierali moi kumple – sam tez co dzien ryzykowalem zycie – jak wciaz strzelano do bezbronnej ludnosci cywilnej, palono wioski, kaleczono dzieci… No i wtedy zaczely sie moje watpliwosci. Musialy sie zaczac.
– O Boze, Benny. Tak mi przykro. Nigdy nie podejrzewalam, ze przeszedles przez to wszystko, przez taki koszmar…
– Nie musi ci byc przykro. Wrocilem zywy i ulozylem sobie jakos zycie. Inni nie mieli tego szczescia.
Moj Boze, pomyslala Rachael, przeciez mogles stamtad nie wrocic. Wtedy nigdy bym cie nie poznala, nigdy cie nie kochala, nie wiedzialabym, co stracilam.
– W kazdym razie – kontynuowal cicho – watpliwosci watpliwosciami, a ja przez reszte roku walczylem w obronie legalnie wybranego rzadu Wietnamu Poludniowego, chociaz byl to rzad kompletnie skorumpowany. Walczylem, by ochronic wietnamska kulture przed zniszczeniem jej przez komunizm, ale te sama kulture niszczyly dziesiatki tysiecy amerykanskich zolnierzy, nieustepliwie amerykanizujacych kraj.
– Chcielismy wolnosci i pokoju dla narodu wietnamskiego – wtracila Rachael. – Przynajmniej ja tak to rozumialam. – Nie skonczyla jeszcze trzydziestki, byla siedem lat mlodsza od Bena. Ale tych siedem lat roznicy wystarczylo, zeby nie byla to juz jej wojna. – Nie ma nic zlego w walce o wolnosc i pokoj.
– Tak – odrzekl Benny niepewnym glosem. – Ale nam kazano przywracac pokoj przez masowe mordowanie i zrownywanie tamtego cholernego kraju z ziemia. Przeciez niewiele brakowalo, a nie zostalby tam nikt, kto moglby sie cieszyc wywalczona wolnoscia. Zaczalem sie zastanawiac… czy moj kraj nie poszedl niewlasciwa droga? Czy nie zaangazowal sie w niesluszna sprawe? Czy nie stanal po stronie zla? A moze to tylko ja, choc przeszedlem odpowiednie przeszkolenie, bylem zbyt mlody i naiwny, by to zrozumiec?
Przez moment milczal, biorac ostry zakret w prawo, potem rownie ostry w lewo. Dookola wznosily sie strome zbocza skalne.
– Wycieczka do Azji dobiegla konca, a ja nie znalazlem zadowalajacych mnie odpowiedzi na te pytania. Postanowilem wiec ja przedluzyc…
– Zostales w Wietnamie, choc mogles wrocic do domu? – spytala zdumiona. – Mimo tych wszystkich przerazajacych odkryc?
– Musialem dojsc z tym do ladu – odparl Ben. – Po prostu musialem. Przeciez zabijalem ludzi, bardzo duzo ludzi, myslac, ze dzialam w slusznej sprawie. Musialem wiec sprawdzic, czy sie nie mylilem. Nie moglem ot tak po prostu odleciec do domu, zajac sie swoim zyciem i starac sie o wszystkim zapomniec. Nie moglem, cholera! Musialem znalezc odpowiedz na pytanie, czy bylem dobrym obywatelem, czy zabojca, a potem – jaki kompromis moglbym zawrzec z zyciem i wlasna swiadomoscia. Nie istnialo lepsze miejsce do przeanalizowania tego problemu niz wlasnie Wietnam. Zreszta, zeby zrozumiec, dlaczego zdecydowalem sie zostac dluzej w tym piekle, musialabys znac mnie takiego, jaki wtedy bylem: mlodego idealiste, patriote gotowego za kraj oddac zycie. Kochalem Ameryke, wierzylem w Ameryke, wierzylem z glebi serca i nie moglem po prostu tej wiary odrzucic tak jak weze zrzucaja skore…
Mineli drogowskaz informujacy, ze do Running Springs pozostalo dwadziescia piec kilometrow, a do jeziora Arrowhead – trzydziesci siedem.
– Zostales wiec w Wietnamie na kolejny rok? – spytala Rachael.
Ben westchnal ciezko.
– Jak sie pozniej okazalo… na dwa lata.
Eric Leben znajdowal sie wciaz w swym domku w gorach, wysoko nad poziomem jeziora Arrowhead. Przez dluzszy, trudny do okreslenia czas przebywal w dziwnym stanie rozdwojenia: dryfowal na krawedzi snu i jawy, zycia i smierci, a jednoczesnie genetycznie zmodyfikowane komorki jego organizmu pracowicie wytwarzaly enzymy, proteiny i inne substancje, niezbedne do przebiegu procesu zdrowienia. W jego mozgu rodzily sie krotkie, ciezkie sny i nie powiazane ze soba obrazy, niczym szkaradne cienie skaczace w krwawym swietle lojowych swiec.
Gdy wreszcie wyszedl z tego podobnego do transu stanu i znow byl pelen energii, uprzytomnil sobie, ze musi sie uzbroic i byc przygotowany do dzialania. Jego umysl nie byl jeszcze w pelni jasny, pamiec miejscami dziurawa, nie potrafil wiec odpowiedziec sobie na pytanie, kto moze go scigac, ale instynkt podpowiadal mu, ze jest scigany.
To jasne jak slonce, pomyslal, ze Sarah Kiel wyklepie o tym domu!
A poniewaz nie mogl sobie przypomniec, kim jest Sarah Kiel, mysl ta wstrzasnela nim. Stal, oparty o bufet kuchenny, kolysal sie na palcach i usilnie probowal wylowic z pamieci twarz pasujaca do tego nazwiska.
Sarah Kiel…
Nagle przypomnial sobie i pozalowal, ze ja zostawil. Domek mial byc absolutnie nikomu nie znana przystania. Nikomu nie powinien byl o nim mowic. Problem jednak polegal na tym, ze Eric musial miec mlode kobiety, aby samemu czuc sie mlodym. Lubil im imponowac, totez nic dziwnego, ze Sarah byla pod wrazeniem pieciopokojowego domu ze wszystkimi wygodami, olbrzymich polaci prywatnego lasu i wspanialego widoku na polozone w dole jezioro. Dobrze im bylo, gdy sie kochali na zewnatrz, na przescieradle rozpostartym pod konarami wielkiej sosny. Czul sie wtedy taki mlody! Ale teraz Sarah poznala tajemnice jego powrotu i przesladowcy – ktorych tozsamosci nie potrafil jeszcze ustalic – mogli poprzez nia dotrzec az tutaj.
W wielkim pospiechu Eric puscil sie blatu i ruszyl w strone drzwi prowadzacych do garazu. Wychodzil z kuchni na mniej niz do tej pory sztywnych nogach, czul w sobie wiecej energii, a oczu nie razilo juz jasne swiatlo. W katach przestaly sie czaic fantomy wuja, nie bylo tez owadow, ktore moglyby go znow wystraszyc – stan spiaczki przyniosl widocznie korzysci. Ale gdy polozyl reke na klamce, stanal porazony kolejna mysla: Sarah nie moze nikomu powiedziec o tym domu, bo przeciez nie zyje. Zabilem ja pare godzin temu…
Zalala go fala przerazenia i mocniej chwycil klamke, niczym kotwice majaca go uchronic przez zmyciem do oceanu wiecznej ciemnosci i szalenstwa. Nagle przypomnial sobie, jak pojechal do domu w Palm Springs, zbil dziewczyne, naga dziewczyne, jak tlukl ja bezlitosnie piesciami. Widzial teraz oczyma wyobrazni jej posiniaczona, pokryta krwawiacymi ranami twarz, a obrazy te skakaly jak slajdy z popsutego rzutnika. Ale czy faktycznie ja zabil? Nie, nie, na pewno nie. Lubil byc brutalny wobec kobiet, to prawda, ich bicie sprawialo mu prawie taka sama przyjemnosc jak obserwowanie strachu w ich oczach. Ale nigdy by zadnej z nich nie zabil, nigdy tego nie zrobil i nie zrobi, nie, na pewno nie; byl przeciez szanujacym prawo obywatelem, odnosil sukcesy materialne i towarzyskie, daleko mu do bandytow i psychopatow… Nagle zelektryzowal go inny obraz, zamazany, ale przerazajacy – obraz ukrzyzowania Sarah w sypialni Rachael w Placentia; obraz przybijania jej nagiego ciala gwozdziami do sciany nad lozkiem jako ostrzezenie dla Rachael. Wzdrygnal sie i uzmyslowil sobie, ze to nie Sarah zawisla na scianie, lecz ktos inny, jakas dziewczyna, ktorej nazwiska w ogole nie znal, obca mu osoba, przypominajaca nieco Rachael… Nie, to juz przechodzi wszelkie wyobrazenia! On nie mogl zamordowac dwoch kobiet, nie zabil nawet jednej… Ale zaraz przypomnial sobie kontener na smieci, brudny zaulek i… jeszcze jedna martwa kobiete, trzecia kobiete, ladna Latynoske, z gardlem podcietym skalpelem. To on wrzucil jej cialo do smietnika…
Nie, o Boze, co ja z siebie zrobilem? – zastanawial sie, a zoladek podchodzil mu do gardla. – Jestem badaczem i badanym, stworca i stworzeniem. Musialem popelnic jakis blad, straszliwy blad. Czy to mozliwe, ze stalem sie z wlasnej winy potworem Frankensteina?
Przez chwile znow mial jasny umysl, a prawda rozblysla mu w glowie niczym promienie wschodzacego