slonca na swiezo umytej szybie okiennej.
Gwaltownie potrzasnal glowa, udajac, ze chce odpedzic od siebie resztki koszmaru, ktory zamglil mu umysl. W rzeczywistosci jednak rozpaczliwie probowal pozbyc sie niemilej, nieznosnej swiadomosci. Fatalnie uszkodzony mozg wraz z watpliwym stanem fizycznym organizmu ulatwily odrzucenie prawdy. Gwaltowne potrzasniecie glowa wystarczylo, by swiat zawirowal mu przed oczami, by poczul, ze traci rownowage, a umysl znow spowija mgla. Zaczal miec trudnosci z uporzadkowaniem mysli. Ponownie speszyl sie i stracil orientacje.
Martwe kobiety to jakies falszywe wspomnienie, oczywiscie, ze tak, to nie moze byc prawda. Eric nie jest zdolny do dokonania zabojstwa z zimna krwia. Te trzy trupy to takie same przywidzenia jak wuj Barry i te dziwne owady, ktore czasami jawia mu sie przed oczami.
Pamietaj o myszach, pamietaj o myszach, oszalalych, rozwscieczonych myszach…
Jakich myszach? Co maja z tym wspolnego rozwscieczone myszy? Do diabla z tymi myszami!
W koncu najwazniejsze jest, ze nie mogl zabic czlowieka, a coz dopiero trzech kobiet! Nie, nie on. Nie Eric Leben. W jego mrocznej, na wpol chorej i niespokojnej pamieci te koszmarne obrazy byly bez watpienia niczym innym jak tylko iluzjami, tak jak owe cieniste ognie, ktore wyrastaly z powietrza. Stanowily zaledwie wynik spiecia wywolanego przez impulsy elektryczne w zniszczonej tkance mozgowej. Na razie nie wazyl sie dluzej nad nimi zastanawiac, bo zaczalby wtedy watpic w siebie i wlasne zmysly, a takze – i tak krucha – kondycje fizyczna. A na to brakowalo mu energii.
Trzesac sie i pocac, otworzyl drzwi do garazu. Zapalil swiatlo. Nalezacy do niego czarny mercedes 560 SEL stal zaparkowany tam, gdzie go zostawil minionej nocy. Kiedy spojrzal na swoje auto, nagle uderzylo go wspomnienie innego samochodu, starszego i mniej eleganckiego, w ktorego bagazniku ukryl martwa kobiete…
Nie. To znow falszywe wspomnienie. Iluzja. Uluda. Rozpostarl palce dloni i oparl sie nia o sciane. Przez chwile stal tak, zbierajac sily i starajac sie oczyscic umysl. Gdy wrocila mu chec dzialania, nie pamietal juz, po co przyszedl do garazu.
Jednakze stopniowo powracalo takze instynktowne przeczucie, ze ktos czyha na niego, skrada sie, chce go dopasc i ze w zwiazku z tym trzeba sie uzbroic. Rozkojarzony umysl nie potrafil podsunac mu jasnego wizerunku ludzi, ktorzy go scigali, ale Eric wiedzial, ze znajduje sie w niebezpieczenstwie. Puscil sie sciany i przeszedl obok samochodu do tej czesci garazu, gdzie miescil sie podreczny warsztat.
Zalowal, ze nie byl na tyle przewidujacy, by wziac ze soba bron. Teraz musial zdac sie na siekiere, ktora zdjal ze sciany, gdzie wisiala, zrywajac przy tym obrastajace trzonek pajeczyny. Uzywal jej do dzielenia polan, ktorymi palil w kominku, oraz do rabania drew na podpalke. Byla ostra i stanowila wyborna bron.
Choc nie byl zdolny do mordowania z zimna krwia, wiedzial, ze – jesli byloby to konieczne – potrafilby zabic w obronie wlasnej. Nie ma nic zlego w tym, ze czlowiek chce ocalic zycie. Samoobrona to nie morderstwo – mozna sie z tego oczyscic.
Przez chwile wazyl w rece siekiere. Tak, z tego sie mozna oczyscic.
Potem wyprobowal bron, rzucajac nia przed siebie. Przeciela powietrze z glosnym swistem. Z tego sie mozna oczyscic…
Okolo czternastu kilometrow przed Running Springs, a dwadziescia piec przed jeziorem Arrowhead, Benny zjechal z drogi i zaparkowal w zatoczce stanowiacej punkt widokowy. Byly tam dwa drewniane stoly dla turystow, kosz na smieci i mnostwo cienia rzucanego przez olbrzymie sosny. Benny wylaczyl silnik i opuscil szybe. Gorskie powietrze mialo temperature o kilkanascie stopni nizsza od pustynnego, ktore tak dalo im sie we znaki. Bylo nadal cieplo, ale nie upalnie. Delikatny wiaterek, ktory wpadl przez otwarte okno, podzialal na Rachael odswiezajaco niczym kapiel, zwlaszcza ze pachnial ziolami i zywica sosnowa.
Nie pytala, dlaczego przyjaciel zjechal z drogi, gdyz bylo to oczywiste: niezmiernie zalezalo mu na tym, aby Rachael wyciagnela odpowiednie wnioski z jego pobytu w Wietnamie, aby nie miala zludzen, jakiego czlowieka uczynila zen wojna. Benny nie mogl pogodzic opowiadania o swoich przejsciach z bezpiecznym prowadzeniem samochodu na kretej gorskiej drodze.
Zaczal mowic o drugim roku walk, o swoich watpliwosciach i rozpaczy, gdy uzmyslowil sobie straszna prawde, ze nie jest to czysta wojna w takim sensie, w jakim byla nia druga wojna swiatowa, w ktorej istniala wyrazniejsza mozliwosc moralnego wyboru. Z miesiaca na miesiac – jako zwiadowca, ktoremu zlecano rozne misje – posuwal sie coraz bardziej w glab pola walki. Czesto przekraczali linie ognia i wdzierali sie na teren nieprzyjaciela. Celem tych tajnych misji bylo nie tylko nawiazywanie kontaktu bojowego z wrogiem i niszczenie go, ale takze pozyskiwanie ludnosci cywilnej pokojowymi srodkami, przekonywanie jej serc i umyslow do wlasnych racji. Wskutek roznorodnosci tych misji Benny poznal szczegolne okrucienstwo nieprzyjaciela, doszedl do wniosku, ze ta brudna wojna zmuszala jej uczestnikow do wyboru miedzy mniejszym i wiekszym zlem: z jednej strony byloby niemoralne zostac w Wietnamie i walczyc, stanowic czesc wojennej machiny zabijania i niszczenia, z drugiej zas byloby jeszcze wiekszym bledem odejsc. Po upadku Wietnamu Poludniowego i Kambodzy nastapilyby masowe mordy polityczne, z pewnoscia duzo gorsze od dramatow wojennych.
Glos Bena przypominal Rachael konfesjonaly z czarnego drewna, w ktorych kleczala jako dziewczyna.
– Poniekad zdalem sobie sprawe, ze choc bylismy zli, po nas mogli przyjsc jeszcze gorsi. Po naszym odejsciu nastapilaby krwawa laznia. Miliony ludzi stracono by lub poslano na smierc w obozach pracy przymusowej. Po nas bylby… potop.
Gdy mowil, nie patrzyl na Rachael, lecz na porosniete lasami zbocza gor San Bernardino. Rachael czekala. Benny ciagnal dalej:
– Tam nie bylo bohaterow. Mialem wtedy niecale dwadziescia jeden lat, a wiec byla to odwazna mysl, ze nie jestem bohaterem, lecz kims na uslugach mniejszego zla. W tym wieku jest sie z reguly idealista, optymista i idealista, ale ja widocznie zbyt duzo przezylem i dostrzeglem, ze w zyciu wiele zalezy od takiej wlasnie koniecznosci wyboru, wyboru – powtarzam – miedzy mniejszym i wiekszym zlem.
Benny zaczerpnal gleboko swiezego gorskiego powietrza, wdzierajacego sie przez otwarte okno, i wypuscil je ze swistem. Sprawial wrazenie, jakby sie bal, ze samo mowienie o wojnie przynosi mu ujme, a czyste powietrze – wciagniete gleboko – moglo oczyscic jego dusze ze starych plam.
Rachael nic nie mowila, glownie dlatego, ze nie chciala mu przerywac watku, pragnela, by sam doszedl do konca opowiesci. Inna przyczyna jej milczenia bylo odkrycie, ze jej przyjaciel jest zawodowym zolnierzem. To stawialo go w zupelnie innym swietle. Musiala teraz dokonac calkowitego przewartosciowania jego osoby.
Uwazala, ze to tak cudownie nieskomplikowany czlowiek, zwyczajny posrednik w handlu nieruchomosciami, a jego prostota czynila go w jej oczach atrakcyjnym. Bog swiadkiem, ze dosc miala urozmaicenia z Erikiem. Atmosfera normalnosci, jaka Ben tworzyl wokol siebie, dzialala na nia kojaco. Byl dla niej uosobieniem spokoju, odpowiedzialnosci, bezpieczenstwa. Benny – lagodny jak powoli plynacy, uspokajajacy gorski potok. Jego zainteresowanie kolejkami, starymi powiesciami i muzyka z lat czterdziestych zdawalo sie potwierdzac teze, ze zycie Bena Shadwaya pozbawione bylo powazniejszych wstrzasow. Rachael nie sadzila, aby czlowiek skomplikowany i ciezko doswiadczony przez zycie mogl czerpac przyjemnosci z takich drobiazgow. Zafrapowany ta swoja przeszloscia, Benny wygladal jak dziecko – szczere, czyste, niewinne, i teraz trudno jej bylo uwierzyc, ze to weteran, majacy za soba gorzkie rozczarowania oraz fizyczne i duchowe udreki.
– Moi kumple zgineli – kontynuowal. – Oczywiscie, nie wszyscy, ale wielu z nich, cholera! Trafieni w ogniu walki, zdjeci przez snajpera, rozerwani na minie. Niektorzy wrocili do domow okaleczeni i sparalizowani, ze znieksztalconymi twarzami, poranionymi na zawsze cialami i umyslami. Poniewaz nie walczyli za sluszna sprawe, lecz tylko w imie mniejszego zla, cena, ktora przyszlo im zaplacic, byla wysoka, cholernie wysoka. Ale odejscie, jedyna mozliwosc, jaka istniala, bylo do przyjecia tylko pod warunkiem, ze przymknelo sie oczy na fakt istnienia wiekszego i mniejszego zla.
– A wiec na ochotnika zostales na trzeci rok sluzby – domyslila sie Rachael.
– Tak. Zostalem i przezylem. Nie bylem ani szczesliwy, ani dumny z tego powodu. Po prostu robilem, co do mnie nalezalo. Nie byla to latwa deklaracja, ale zlozylo ja wielu. A potem… nadszedl czas wycofania naszych oddzialow. Nigdy im tego nie przebacze ani nie zapomne. To nie my porzucalismy Wietnamczykow, lecz… ja sam czulem sie porzucony. Rozumialem, ze doszlo do ugody, nadal jednak bylem gotow do poswiecen. Tymczasem moja ojczyzna, w ktora tak gleboko wierzylem, kazala mi odejsc i pozwolic, by zwyciezylo wieksze zlo. Kiedy nareszcie zaczalem pojmowac zlozona nature wszystkich moralnych aspektow tej wojny, oni kazali mi zapomniec o wszystkim, jakby to wszystko byla tylko… pieprzona zabawa!
Rachael nigdy jeszcze nie slyszala w glosie Bena takiego gniewu rozpalonego jak kuta stal, nigdy nie wyobrazala sobie, ze w ogole jest do tego zdolny. Choc kontrolowal sie i zachowywal spokojnie, poczula lekki