zaden czlowiek. Wiecej nawet, rzeczy, ktore w ogole nie byly przeznaczone dla ludzkich oczu. To bylo radosne uczucie, stanowilo sens zycia takiego jak on czlowieka. W pewnym stopniu kazdy naukowiec dazy do wyjasnienia zagadek zwiazanych z zyciem na Ziemi i jesli jest mu juz dana okazja ujrzec swiatelko w tunelu, ma nadzieje, ze potrafi je wlasciwie odczytac. Ale w tym wypadku chodzilo o cos wiecej niz tylko swiatelko. To byl silny snop swiatla, wnikajacy w mroczny korytarz ludzkiego zycia i rozwoju, a czas jego istnienia zalezal tylko od woli i odwagi Erica. Mysl o samobojstwie tylko przemknela mu przez glowe i zniknela bezpowrotnie. Waga problemu, ktorym sie zajmowal, byla wieksza niz cierpienia fizyczne, duchowe i umyslowe, ktore sie z tym wiazaly. Przyszlosc Erica rysowala sie jak namalowany w szarych kolorach niewyrazny pejzaz, rozswietlony przelotnie blyskawica bolesci, cos jednak pchalo go do dalszej wedrowki przez ten swiat, az do niewidocznego horyzontu. Musze poznac, co stanie sie ze mna ostatecznie, myslal.
Poza tym zadna ze zmian, ktore w nim zaszly, ani troche nie zmniejszyla jego strachu przed smiercia. Nekrofobia meczyla go nawet bardziej niz do tej pory, gdyz wlasnie teraz najblizej mu bylo do trumny. Dlatego rodzaj i jakosc zycia, jakie go otaczalo, nie mialy dla niego znaczenia – najwazniejsze, ze chodzilo o zycie. Trzeba isc przez nie naprzod, przed siebie. Niewazne, ze metamorfoza doprowadzala go do depresji i scinala mu krew w zylach – „druga strona” dla zycia, czyli smierc, byla dlan czyms znacznie gorszym.
Gdy tak patrzyl w lustro, powrocil bol glowy. Wydalo mu sie, ze w oczach zauwazyl nowy wyraz. Przesunal twarz do lustra.
W jego oczach bylo cos zdecydowanie dziwnego, innego, nie potrafil jednak dokladnie okreslic rodzaju zmiany.
Migrena nagle stala sie nie do zniesienia. Swiatlo jarzeniowe zaczelo mu przeszkadzac, zmruzyl wiec oczy i ograniczyl jego doplyw.
Przestal patrzec sobie prosto w oczy i powoli przeniosl wzrok na reszte ciala. Mial wrazenie, ze zmiany pojawily sie takze wzdluz prawej brwi i w kosci jarzmowej wokol calego prawego oka.
Znow porazil go strach, ale taki, jakiego jeszcze nigdy nie zaznal, a serce zaczelo bic przyspieszonym rytmem.
Bol rozsadzal mu czaszke i promieniowal na cala twarz.
Gwaltownym ruchem odwrocil sie od lustra. Rzecza niemila, lecz mozliwa do przyjecia bylo ujrzenie zmian, jakie zaszly w organizmie. Przygladanie sie jednak procesowi transformacji wlasnego ciala, ktory wlasnie sie dokonywal, wymagalo zdecydowanie wiecej odwagi, odpornosci i silnej woli, ktorych Eric juz nie mial. Zbieralo mu sie na wymioty.
Akurat teraz pomyslal sobie o Lonie Chaneyu juniorze w starym filmie pod tytulem Wilkolak. Chaney byl tam przerazony, ze zmienil sie w wilka. Strach porazil go i sprawil, ze zaczal plakac nad swym losem. Eric spojrzal na swe potezne dlonie i juz wyobrazil sobie, jak wyrastaja z nich geste wlosy. Zasmial sie z tej sugestii, a smiech – tak jak i poprzednio – byl chrapliwy, zimny i przerywany. Pozbawiony pogody, szybko przerodzil sie w spazmatyczny szloch.
Wnetrze czaszki i twarz znow wypelnily sie bolem, nawet wargi go bolaly. Zanim wydostal sie z lazienki, wpadl najpierw na umywalke, a potem uderzyl we framuge drzwi. Wreszcie wydobyl z piersi wysoki, przejmujacy jek – byl on zarazem symfonia strachu i koncertem cierpienia.
Zastepca szeryfa okregu San Bernardino nosil ciemne okulary sloneczne, ktore calkowicie skrywaly jego oczy, a co za tym idzie – rowniez zamiary. Jednakze gdy mezczyzna wysiadal z samochodu, w jego ruchach nie widac bylo ostrzegawczego napiecia ani innych oznak wskazujacych na to, ze rozpoznal ich jako karygodnych „lamaczy prawa”, „gwalcicieli sprawiedliwosci”, „wyrzutkow spoleczenstwa”, o ktorych niedawno mowiono w radiu.
Ben i Rachael szli, nie zatrzymujac sie i trzymajac za rece. Wprawdzie w ciagu ostatnich kilku godzin ich rysopisy i zdjecia przekazano do wszystkich komisariatow policji w Kalifornii i na Poludniowym Zachodzie, ale nie znaczylo to jeszcze, ze kazdy stroz prawa myslal tylko o nich.
Zastepca szeryfa zdawal sie patrzec na nich. Ale nie kazdy gliniarz jest na tyle obowiazkowy, by przed wyjazdem na patrol przejrzec najnowsze biuletyny. Ci zas, ktorzy wyjechali na objazd z samego rana, a moglo to dotyczyc rowniez tego oficera, zapewne nie zdazyli jeszcze w ogole zobaczyc zdjec Bena i Rachael.
– Przepraszam – powiedzial policjant.
Ben zatrzymal sie. Czul, jak dlon Rachael sztywnieje. Chcial zachowac spokoj i usmiechnal sie.
– Slucham pana?
– Czy to wasz pickup?
Benny zamrugal oczami.
– Ten? Nieee…
– Ma stluczone tylne swiatlo – wyjasnil zastepca szeryfa i zdjal ciemne okulary, odslaniajac wolne od podejrzen oczy.
– Prowadzimy tamtego forda – wyjasnil Ben.
– Czy wie pan, do kogo nalezy ten pickup?
– Nie. Zapewne do ktoregos z klientow.
– W porzadku, nie zatrzymuje panstwa dluzej i zycze milego pobytu w naszych pieknych gorach – rzekl policjant, minal ich i skierowal sie w strone sklepu sportowego.
Ben z trudem powstrzymal sie, by nie pobiec do samochodu, i podejrzewal, ze z Rachael jest tak samo. Odmierzany przez nich miarowy krok byl az nazbyt nonszalancki.
Ustapila juz zlowroga cisza, tak gleboka, kiedy tu przyjechali. Teraz dzien wypelnialy odglosy zycia. Gdzies na jeziorze plynela motorowka i warkot silnika brzmial niczym roj szerszeni. Znad blekitnej powierzchni wody nadeszla swieza bryza, poruszyla drzewami, rozkolysala trawy, zielsko i dzikie kwiaty. Szosa przemknelo pare samochodow, a przez otwarte okna plynela halasliwa muzyka.
Doszli do pozyczonego forda, ktory wciaz stal w chlodnym cieniu sosen. Rachael wsiadla do srodka i zatrzasnela drzwiczki. Towarzyszacy temu gluchy odglos wywolal na jej twarzy nerwowe skrzywienie, jak gdyby dzwiek ten mogl sprawic, ze zastepca szeryfa zawroci w ich strone. W zielonych oczach kobiety czail sie strach.
– Zjezdzamy stad.
– Juz sie robi – odparl Benny, wlaczajac silnik.
– Mysle, ze mozemy znalezc inne, bardziej odludne miejsce, gdzie rozpakujesz i naladujesz bron.
Wyjechali na dwupasmowa, okrazajaca jezioro droge i skierowali sie na pomoc. Ben co chwila spogladal we wsteczne lusterko, ale nikt ich nie sledzil. Uznal za paranoidalna, pozbawiona podstaw obawe, ze depcza im po pietach przesladowcy. Niemniej jednak nie przestawal spogladac do tylu.
Blyszczaca powierzchnia jeziora pozostawala w dole, po ich lewej stronie, po prawej zas wznosily sie gory. Tu i owdzie na porosnietych lasem stokach widnialy zabudowania – jedne duze i bogate niczym wiejskie posiadlosci, inne skromne, choc tez niebrzydkie, domki letniskowe. Gdzie indziej ziemia zapewne nalezala do panstwa – albo tez zbocza byly zbyt strome, by na nich cokolwiek budowac – gdyz porastaly je chaszcze nie do przebycia. Widac tez bylo duzo uschlych galezi, ktorych nagromadzenie, jak kazdego lata, stanowilo w poludniowej Kalifornii zagrozenie pozarem. Ostrzegaly przed nim liczne tablice stojace wzdluz drogi. Ta wila sie i skrecala, opadala i wznosila, na przemian oswietlana zlotymi promieniami slonca i chlodzona cieniem.
Minelo kilka minut, zanim odezwala sie Rachael.
– Oni chyba nie wierza, ze my naprawde skradlismy tajemnice panstwowe.
– Nie – zgodzil sie Ben.
– Ja nawet nie wiedzialam, ze Geneplan realizowal zamowienia dla Pentagonu.
– Im wcale nie chodzi o te sprawy. To tylko szyld.
– No to dlaczego tak bardzo im zalezy, zeby nas dostac w swoje lapy?
– Poniewaz wiemy, ze… Eric powrocil do zycia.
– Ty myslisz, ze rzad tez o tym wie? – spytala.
– Powiedzialas, ze projekt „Wildcard” trzymany byl w scislej tajemnicy. Wiedzieli o nim jedynie Eric, jego wspolnicy z korporacji i ty.
– To prawda.
– Ale jesli Geneplan ciagnal pieniadze z kieszeni Pentagonu przy innych projektach, to recze ci glowa, ze ich wywiad wiedzial wszystko, co nalezy, o wlascicielach firmy i ich przedsiewzieciach. Nie ma takiej mozliwosci, zeby ktos czerpal korzysci z lukratywnych, scisle tajnych zamowien rzadowych, a jednoczesnie zachowywal prywatnosc.