„Wildcard”. Przechowywal ja w zbudowanym w suterenie sejfie, ktory – jego zdaniem – byl skutecznym zabezpieczeniem przed zakusami krezusow firmy – Seitza i Knowlsa, zdolnych do roznych sztuczek. Taka przezornosc nie byla jednak konieczna, gdyz obaj finansisci potrzebowali go, potrzebowali jego geniuszu, zwlaszcza w fazie dopracowywania programu. Ale Eric wolal nie zostawiac swych spraw losowi. (Wyjatkiem od tej zasady bylo wszczepienie sobie diabelskiej mieszanki, ktora przemienila go w zywego trupa). Nie chcial ryzykowac utraty kontroli nad Geneplan, nie chcial, aby pewnego dnia odcieto go od wszystkich danych, niezbednych mu do produkcji eliksiru niesmiertelnosci.
Prawdopodobnie po opuszczeniu lazienki zszedl do sutereny, otworzyl sejf i przyniosl akta na gore, zeby je przestudiowac. Czego w nich szukal? Moze wyjasnienia procesu, ktory w nim przebiegal? Sposobu zatrzymania zmian, ktore wystapily, ktore wciaz trwaja?
Nie, to nie mialo sensu. Nie mozna przewidziec przebiegu tego nieprawdopodobnego procesu. W dokumentach nie bylo nic na temat nie kontrolowanego wzrostu komorek i mozliwosci jego zahamowania. Zapewne znow ogarnal go szal, gdyz tylko w takim stanie mogl uwierzyc, ze w kserokopiach akt znajdzie cudowne lekarstwo na to, co sie z nim dzialo.
Przez minute lub dwie kleczal wsrod rozrzuconych kartek. Uwage jego przykulo teraz dziwne, choc bezbolesne palenie, wypelniajace juz cale cialo. Chcial zrozumiec, skad sie wzielo to uczucie i co dla niego praktycznie oznacza. W takich miejscach jak gorna czesc czaszki, przelyk, jadra oraz wzdluz kregoslupa dziwnemu swedzeniu towarzyszyla goraczka. Czul sie prawie tak, jakby zagniezdzily sie w nim miliardy mrowek, ktore teraz calymi gromadami wedrowaly wewnatrz zyl i przekopywaly w jego organizmie labirynt wlasnych tuneli.
Wreszcie wstal na nogi. Wowczas bez wyraznego powodu ogarnal go straszny gniew. Obiekt wscieklosci tez nie byl sprecyzowany. Kopnal gwaltownie pryzme kartek, ktore ulecialy z furkotem w powietrze, po czym cala ich chmura zaczela opadac na podloge.
Pod powierzchnia bagnistego umyslu kipiala okrutna nienawisc. Eric zachowal jeszcze dosc swiadomosci, by zauwazyc, ze ten rodzaj nienawisci, ktorego teraz doswiadczal, roznil sie nieco od znanych mu dotychczas. Obecnie czul sie bardziej jak rozjuszone bez powodu zwierze niz jak racjonalnie dzialajacy czlowiek. Tak jakby jakas zagrzebana gleboko prapamiec jego gatunku wyzwalala sie z genetycznego pancerza i na powierzchnie wydostawalo sie cos odleglego o miliony lat, cos z dalekiej przeszlosci, kiedy ludzie byli tylko malpami, a moze nawet z jeszcze dalszej, z niewyobrazalnie odleglej prehistorii, kiedy na Ziemi zyly wychodzace dopiero z morz na wulkaniczny brzeg stworzenia i po raz pierwszy zaczynaly oddychac powietrzem atmosferycznym. W przeciwienstwie do poprzednich atakow goracego gniewu teraz ogarnela Erica zimna nienawisc, tak zimna jak jadro Arktyki, jak miliard lat ery… gadow. Tak, o to wlasnie chodzilo. To byla gadzia nienawisc i kiedy Eric zaczal pojmowac jej nature, odrzucil zglebianie tego problemu. Rozpaczliwie zakladal, ze uda mu sie zachowac kontrole nad swym obecnym stanem.
Lustro.
Byl pewny, ze gdy lezal nieprzytomny na podlodze, zaszly w nim dalsze zmiany. Wiedzial, ze powinien wrocic do lazienki i przejrzec sie. Ale ponownie wstrzasnal nim lek; lek przed tym, w co sie zmienia. Nie potrafil wykrzesac z siebie dosc odwagi, by zrobic chocby krok w strone lazienki.
Zamiast tego postanowil kontynuowac eksploracje ciala „metoda Braillea” – tak jak poprzednio, kiedy badal swoja twarz. Wyczucie palcami zmian, zanim zobaczy je naocznie, przygotuje go nieco na wstrzas, jaki niewatpliwie wywola w nim jego wlasny, odbity w lustrze obraz. Nie bez wahania podniosl dlonie do twarzy, ale nie dotarl do niej, zauwazyl bowiem, ze i one ulegly deformacji. Ich wyglad wprawil go w oslupienie.
Wlasciwie zmiana nie byla szokujaca, niemniej jednak te rece nigdy nie nalezaly do Erica, nigdy nie pracowal takimi rekami. Palce wydluzyly sie o dwa-trzy centymetry i wyszczuplaly, a opuszki staly sie bardziej miesiste. Zmienialy sie tez paznokcie: byly teraz grubsze, twarde, pozolkle i bardziej spiczaste niz normalne paznokcie. Cholera, one przeciez przypominaly ksztaltujace sie szpony drapieznika i jesli metamorfoza bedzie postepowala dalej, to juz wkrotce stana sie jeszcze bardziej spiczastymi, haczykowatymi i ostrymi niczym brzytwa pazurami. Transformacji ulegaly tez klykcie – robily sie wieksze, bardziej kosciste, prawie jak kostki u artretyka.
Oczekiwal, ze jego rece beda sztywne i do niczego nieprzydatne. Jednakze ku swemu zaskoczeniu spostrzegl, ze reumatyczne klykcie dzialaja swobodnie i bez zarzutu, znacznie przewyzszajac sprawnoscia kostki, z ktorych sie narodzily. Zaczal niepewnie ruszac rekami i odkryl, ze sa one niewiarygodnie zwinne, a wydluzone palce wykazuja swieza gietkosc i zadziwiajaca wprost zrecznosc.
Czul, ze zmiany postepuja niepowstrzymanie, choc jeszcze zbyt wolno, by mogl dostrzec, jak kosci rozrastaja sie, a wnetrznosci odradzaja. Ale na pewno do jutra jego rece beda jeszcze bardziej znieksztalcone niz teraz.
Zauwazyl wyrazna roznice w przegubach rak i innych czesci ciala. Rakowate narosle, ktore pojawily sie na jego czole, byly wyraznie przypadkowe, rece zas nie stanowily jedynie wyniku przyspieszonego wzrostu hormonow i protein. Ich rozwoj mial swoj cel i kierunek. Co wiecej, Eric zauwazyl nagle, ze na obu dloniach, miedzy kciukiem a palcem wskazujacym, w zaglebieniu ponizej kostek zaczely sie tworzyc polprzezroczyste pajeczyny.
Niczym u gada.
Tak jak gadzi byl zimny gniew, ktory – jesli na to pozwoli – wybuchnie szalem zniszczenia.
Opuscil dlonie i bal sie spojrzec na nie ponownie.
Zabraklo mu odwagi, by dalej badac rysy swej twarzy, nawet przez dotyk. Sama Perspektywa spojrzenia w lustro napelnila go odraza.
Serce bilo mu jak mlotem, a kazde mocne uderzenie zdawalo sie wbijac w zyly ciernie strachu i samotnosci.
Przez chwile byl calkowicie zagubiony, zmieszany i nie wiedzial, co ze soba poczac. Obrocil sie w lewo, potem w prawo, zrobil krok w jedna strone, nastepnie w druga, a akta „Wildcard” szelescily mu pod stopami niczym jesienne liscie. Wciaz nie byl zdecydowany, dokad ma sie udac ani co zrobic. Stanal i stal tak z opuszczonymi ramionami i glowa zwieszona pod ciezarem rozpaczy…
…do czasu, gdy dziwne palenie wnetrznosci i niemile swedzenie na plecach zostaly wzbogacone o nowe doznanie: glod. Burczalo mu w brzuchu, kolana zwiotczaly, zaczal trzasc sie caly z glodu, poruszac ustami i mimowolnie przelykac sline. Te ostatnia czynnosc wykonywal tak energicznie, jakby jego organizm wprost zadal pozywienia, a kazda porcja sliny draznila gardlo. Ruszyl w strone kuchni, a z kazdym krokiem trzasl sie coraz bardziej, kolana zas byly coraz slabsze. Po ciele splywaly mu strugi, a nawet potoki potu. Takiego glodu jeszcze nigdy nie zaznal. To byl wsciekly glod. Bolesny. Rozdzierajacy go na strzepy. Oczy zaszly mu mgla, a mysli skoncentrowaly sie tylko na jednym: jedzeniu. Makabryczne zmiany, ktore w nim zachodzily, odpowiednio zwiekszaly zapotrzebowanie organizmu na pokarm; musial miec dosc energii, by usunac stare komorki i zbudowac nowe. Jego metabolizm wymykal sie spod kontroli, totez Eric rzucil sie na jedzenie niczym nagly pozar i pozeral wsciekle wszystko, co tylko nadawalo sie do spozycia. Wczesniej pochlonal kielbaski Farmer John z kanapkami, ale juz potrzebowal nowych porcji, wiekszych, znacznie wiekszych. Zanim otworzyl szafke w kuchni, skad wydobyl puszki z zupami i gulaszem, zaczal charczec i sapac nienasycony, mamrotac cos bez ladu i skladu, pochrzakiwac jak wieprz lub dzik. Utrata kontroli nad soba przygnebila go i rozgniewala, byl jednak zbyt glodny, by martwic sie tym teraz. Strach zostal wyciszony przez glod, rowniez rozpacz zagluszyl glod, glod, glod, glod…
Zgodnie ze wskazowkami, ktore Sarah Kiel dala Rachael, Ben skrecil z drogi stanowej w waski, zle utrzymany trakt o tluczniowej nawierzchni. Wiodl on stromo pod gore, przez dziki las, gdzie nie rosly juz prawie drzewa zrzucajace na zime liscie, tylko gatunki wiecznie zielone. Wiele z nich bylo starych i olbrzymich. Przejechali tak okolo kilometra, mijajac liczne odgalezienia drog prowadzace do prywatnych rezydencji i domkow letniskowych, widocznych tu i owdzie przez zielony gaszcz, choc wiekszosc kryla sie za zaslona z drzew, zarosli i cieni.
Im dalej jechali, tym mniej promieni slonecznych przenikalo przez korony gestych drzew. Nastroj Rachael stawal sie rownie mroczny jak krajobraz. Trzymala na kolanach pistolet kalibru 32 i patrzyla przed siebie nie bez leku.
Skonczyla sie zwirowa nawierzchnia, ale droga ciagnela sie dalej. Przejechali jeszcze kilkaset metrow, mineli juz tylko dwie posiadlosci i znalezli sie przed zamknieta brama ze stalowych rurek, pomalowana na niebiesko i zabezpieczona klodka. Bramie nie towarzyszyl zaden plot; miala tylko chronic przed wjezdzaniem na ten prywatny teren niepozadanych pojazdow. Za nia zwirowa droga przechodzila w nie utwardzony trakt.
Posrodku bramy przymocowano drutem tablice z napisem wykonanym czarnymi i czerwonymi literami:
WLASNOSC PRYWATNA WSTEP WZBRONIONY!
– Wszystko tak, jak opisala Sarah – powiedzial Ben.
Za brama rozciagala sie posiadlosc Erica Lebena, jego tajemna kryjowka. Stad nie bylo widac domu. Zeby go