cos wart, podpowiedzial mu, ze szef klamie, nie rozstrzygal jednak, czy tak jest rzeczywiscie. Teraz przed Jerrym otwieraly sie dwie drogi: albo wspolpraca z wicedyrektorem, albo zagrozenie mu pistoletem. Ale zadna z nich nie prowadzila do kariery, pozwalajac jednoczesnie na zachowanie szacunku dla samego siebie.
Sharp zapuscil sie glebiej w las i zaczal schodzic po stoku w ciemnosc panujaca wsrod sosen i swierkow. Spojrzal za siebie, krzyknal na Peake’a, by ten przylaczyl sie do poscigu, zrobil kilka krokow do przodu, znow sie obejrzal i – zobaczywszy, ze Jerry nie ruszyl sie jeszcze – przywolal podwladnego bardziej stanowczo.
Peake poszedl za nim nie bez oporu. Niektore zdzbla trawy byly tak wysokie, suche i ostre, ze kluly go przez skarpetki. Do spodni od razu przyczepily sie pylki z dmuchawcow, a gdy oparl sie o jakies drzewo, zaraz rece mial lepkie od zywicy. Nisko rosnace pnacza lapaly go za lydki, kolce jezyn wbijaly sie w marynarke, a podbite skora buty slizgaly sie perfidnie na wilgotnych kamieniach, na suchych iglach, na mchu – na wszystkim. Kiedy przechodzil przez powalone drzewo, wdepnal noga w sporych rozmiarow mrowisko. Choc zaraz sie wycofal i strzepnal owady z buta, kilka z nich zdazylo wejsc mu pod nogawke. Ostatecznie agent zmuszony byl zatrzymac sie, podciagnac spodnie i usunac te cholernie gryzace paskudztwa.
– Nie jestesmy odpowiednio ubrani – rzekl do Sharpa, kiedy go wreszcie dogonil.
– Cicho – odezwal sie tamten, przechodzac pod zwisajaca nisko sosnowa galezia, obladowana ciernistymi szyszkami.
Peake poslizgnal sie i o malo nie upadl. W ostatniej chwili zlapal sie za galaz i ledwie utrzymujac rownowage, powiedzial:
– Tu sobie mozna skrecic kark.
– Cicho! – zagrzmial Sharp i spojrzal na Peake’a przez ramie groznym wzrokiem. Wyglad jego twarzy paralizowal: wybaluszone, dzikie oczy, zaczerwieniona twarz, poszerzone nozdrza, odsloniete zeby, drgajace miesnie policzkowe i arterie pulsujace na skroniach. Ten dziki wyraz potwierdzal podejrzenie Jerry’ego, ze od chwili wypatrzenia Shadwaya wicedyrektor stracil panowanie nad soba i kierowal sie maniakalna prawie nienawiscia i zwykla zadza krwi.
Przepchali sie przez waska szczeline w scianie gestych, klujacych krzakow, ozdobionych trujacymi zapewne jagodami pomaranczowego koloru. Nastepnie wpadli niespodziewanie do plytkiego rowu odwadniajacego… i ujrzeli Shadwaya. Zbieg byl mniej wiecej pietnascie metrow przed nimi i przygarbiony biegl szybko przez las po dnie rowu, dzierzac w dloni karabin.
Peake przykucnal i oparl sie bokiem o sciane kanalu, aby nie stanowic latwego celu.
Ale Sharp stal zupelnie odsloniety, jakby myslal, ze jest supermanem, i wywrzaskujac nazwisko Shadwaya, oddal w jego strone pare strzalow. Uzywajac tlumika, tracilo sie na zasiegu i dokladnosci na rzecz pozadanego wyciszenia halasu. Biorac wiec pod uwage odleglosc dzielaca Sharpa od Shadwaya, wlasciwie kazdy jego strzal szedl na marne. Albo agent nie znal efektywnego zasiegu swej broni, co zdawalo sie malo prawdopodobne, albo byl do tego stopnia zaslepiony nienawiscia, ze nie potrafil dzialac racjonalnie. Pierwsza kula zdarla kawalek kory z drzewa rosnacego nad samym rowem, dwa metry od lewego ramienia Shadwaya. Drugi pocisk z glosnym jeknieciem odbil sie rykoszetem od glazu narzutowego. Kanal ginal na horyzoncie za zakretem i tamze zniknal im z oczu Shadway. Sharp jednak, choc nie widzial juz celu, wystrzelil jeszcze trzykrotnie.
Skutecznosc najlepszego nawet tlumika jest ograniczona, totez lekkie „pyk”, wydawane przez pistolet Sharpa, z kazdym kolejnym nacisnieciem spustu stawalo sie coraz glosniejsze. Piaty i ostatni strzal zabrzmial juz jak uderzenie drewnianego mlotka o powierzchnie z twardej gumy. Nie byl to wprawdzie zaden huk, ale dzwiek na tyle glosny, zeby rozbudzic na chwile spiace wsrod drzew echo.
Kiedy echo ucichlo, Sharp nasluchiwal uwaznie przez kilka sekund, a potem skoczyl z powrotem w strone tej samej przecinki, ktora wyszli nad kanal.
– Chodz, Peake. Teraz dostaniemy sukinsyna.
Peake poszedl za szefem.
– Nie mozemy gonic go po tym lesie – powiedzial. – On jest lepiej ubrany.
– Wychodzimy z tego cholernego lasu – odrzekl Sharp i w istocie szedl ta sama droga, lecz w przeciwnym kierunku, pod gore, w strone domu Erica Lebena. – Chcialem sie tylko upewnic, ze bedzie uciekal, a nie lezal gdzies w krzakach, czekajac, az odjedziemy. Teraz wiem, ze – dzieki Bogu – ucieka. Zaloze sie, ze pogna prosto na dol, do drogi przy jeziorze. Bedzie chcial zwinac tam jakis srodek lokomocji. Bez trudu nakryjemy go na probie kradziezy samochodu jakiegos wedkarza. A teraz chodz!
Sharp wciaz mial dziki, na wpol oblakany wyglad, ale Peake zrozumial, ze wicedyrektor w gruncie rzeczy nie byl tak zupelnie owladniety nienawiscia, jak to na pierwszy rzut oka wygladalo. Owszem, dostal ataku szalu i nie dzialal calkiem racjonalnie, ale nie utracil jeszcze swej przebieglosci. Wciaz byl niebezpiecznym czlowiekiem.
Ben walczyl o swe zycie, ale jednoczesnie panicznie bal sie o Rachael. Kobieta jechala mercedesem do Vegas, nieswiadoma, ze w bagazniku znajdowal sie Eric. Benny wiedzial, ze musi ja jakos ostrzec, choc z minuty na minute oddalala sie od niego coraz bardziej, w zastraszajacym tempie zmniejszajac szanse naprawienia przezen bledu. W najgorszym razie bedzie musial znalezc telefon i zadzwonic do Whitneya Gavisa, swojego czlowieka w Vegas. Kiedy Rachael zadzwoni do Whitneya w sprawie kluczy od pokoju w motelu, ten powiadomi ja o obecnosci Erica. Oczywiscie, Eric moze sam wydostac sie z bagaznika do wnetrza pojazdu lub w inny sposob wyjsc na zewnatrz na dlugo przed przyjazdem Rachael do Vegas, ale Ben nie chcial nawet rozwazac tej strasznej mozliwosci.
Rachael sama na pustynnej autostradzie wsrod zapadajacych ciemnosci… Z bagaznika dochodza dziwne odglosy… Oparcie tylnej kanapy zaczyna najpierw drgac, jakby ktos kopal je z drugiej strony, po czym odpada i zsuwa sie na podloge auta… Zimny, martwy maz Rachael wyskakuje z ukrycia… – ten potworny obraz tak bardzo wstrzasnal Benem, ze bal sie o nim myslec. Jesliby przewidywal za duzo takich sytuacji, w koncu uznalby je za scenariusz nie do unikniecia i nie moglby dalej dzialac.
Tak wiec przezornie nie chcial myslec o rzeczach nie do pomyslenia. Wyszedl z rowu odwadniajacego i zaczal przeciskac sie wydeptana przez jelenie sciezka. Tu spadek terenu byl dosc lagodny, ale juz po trzydziestu metrach, zaraz za dwiema jodlami, szlak stawal sie duzo bardziej nieprzyjazny, a wedrowka – uciazliwa. Na tym zdradliwym odcinku czyhaly na Bena nastepujace przeszkody: pas ciernistych krzakow jezyn, ktore nalezalo obejsc, nadkladajac dobre piecdziesiat metrow, dlugi spadek, pokryty kruszaca sie i umykajaca pod stopami skala lupkowa, po ktorym nalezalo poruszac sie zygzakiem, aby nie spac na leb, na szyje w przepasc, zarosniete krzakami wiatrolomy, ktore nalezalo albo obejsc, ponownie nadkladajac drogi, albo zaryzykowac zwichniecie lub zlamanie konczyny w czasie przechodzenia przez powalone stare drzewa. Raz po raz Ben zalowal, ze ma na nogach przeznaczone do biegania adidasy zamiast porzadnych traperek. Na szczescie dzinsy i koszula z dlugimi rekawami chronily go przed pokluciem i podrapaniem. Mimo wszystkich przeciwnosci posuwal sie naprzod, wiedzial bowiem, ze w koncu dojdzie do miejsca, gdzie zbocza nie sa juz tak strome, a okolica mniej dzika. Tam bedzie lzej. Zreszta nie mial innego wyboru. Musial isc dalej, bo nie wiedzial, czy przypadkiem Anson Sharp nie siedzi mu caly czas na karku.
Anson Sharp. Trudno w to uwierzyc.
W drugim roku pobytu w Wietnamie Ben zostal porucznikiem i dowodzil oddzialem zwiadowczym. Jego zwierzchnikiem byl kapitan Olin Ashborn, autor i wykonawca serii wysoce skutecznych rajdow na obszar zajmowany przez wroga. Kiedys chcieli uwolnic czterech jencow amerykanskich, trzymanych w obozie przejsciowym przed odeslaniem ich do Hanoi. Wywiazala sie strzelanina, podczas ktorej zginal sierzant George Mendoza. Na jego miejsce przyslano Ansona Sharpa.
Od samego poczatku Ben nie lubil tego czlowieka, choc zrazu nie mial mu nic do zarzucenia. To byla jedna z tych instynktownych, trudnych do wytlumaczenia reakcji. Sharp nie byl nadzwyczajnym zolnierzem, nie dorownywal Mendozie, ale wykazywal pewna kompetencje i – co stawialo go ponad wieloma uczestnikami tej nedznej wojny – nie pil alkoholu ani nie bral narkotykow. Chyba troche za bardzo smakowal swa niewielka wladze i gnebil swoich zolnierzy. Jego uwagi na temat kobiet nacechowane byly niepokojaca pogarda, ale poczatkowo wygladalo to na tradycyjne, nudne i na wpol prawdziwe antybabskie gadki, jakie mezczyzni plota we wlasnym gronie. Ben nie widzial w nich nic alarmujacego. Do czasu. Kiedy pojawil sie wrog, Sharp chyba zbyt szybko podjal decyzje o nieatakowaniu i nazbyt pospiesznie nakazal wycofac sie, gdy nieprzyjaciel przeszedl do ofensywy, ale to jeszcze nie oznaczalo, ze jest tchorzem. Ben mial juz jednak na niego oko i nawet sie czul z tego powodu winny, gdyz nie istnialy zadne konkretne powody, by nie ufac nowemu sierzantowi.
Jedna z cech, ktorych nie lubil u Sharpa, byl brak wlasnego zdania na kazdy temat. Sierzant sprawial wrazenie, ze nie zastanawia sie nad problemami polityki, religii, kary, smierci, aborcji ani zadnymi innymi, ktore