spotkal, ale zetknela sie z nimi przebywajaca w jego wnetrzu inna istota. Potem cofnal sie do pozycji zupelnie poziomej, stracil ludzkie ksztalty, slizgal sie brzuchem po cieplej, wilgotnej powierzchni ziemi, wspinal na prochniejacy gabczasty pien, chwytal go dlugimi palcami u nog, sciagajac przy tym kore wraz z prochnem i odslaniajac olbrzymie gniazdo wijacych sie larw, w ktore zanurzy swoj glodny pysk…
Uniesiony mrocznym, dzikim podnieceniem, zaczal tupac w boczna sciane bagaznika i czynnosc ta blyskawicznie wyzwolila go od ponurych obrazow i mysli, ktore wypelnialy jego umysl. Zdal sobie sprawe, ze tupanie moze zaniepokoic Rachael, wiec natychmiast przestal. Mial nadzieje, ze bylo to tylko kilka pukniec.
Samochod zwolnil i Eric zaczal szukac w ciemnosci srubokretu na wypadek, gdyby trzeba bylo szybko otworzyc zamek i wyskoczyc z bagaznika. Ale zaraz potem powrocili do normalnej predkosci – Rachael nie domyslila sie przyczyny stukania – i Eric ponownie zapadl w bagno pierwotnych wspomnien i zadzy.
Teraz, kiedy umyslowo unosil sie gdzies w odleglym miejscu, powrocil proces przemian fizycznych. Mroczny bagaznik byl niczym lono, w ktorym tworzyl sie i rozwijal plod niewyobrazalnego mutanta; tworu, ktory stanowil na Ziemi cos starego i nowego zarazem, tworu, ktorego czas juz przeminal, ale rowniez jeszcze nie nadszedl.
Ben domyslil sie, ze agenci moga go podejrzewac o chec kradziezy jednego sposrod sznura samochodow zaparkowanych na poboczu po stronie jeziora. Na pewno beda tam na niego czekac. Co wiecej, mogli zalozyc, ze nadejdzie z poludnia, chowajac sie – gdyby wedrowke uniemozliwial mu ruch pojazdow – do przydroznego rowu. Mogli tez pomyslec, ze zostal na wschodnim stoku, nie przechodzac na druga strone szosy, i szedl ostroznie na polnoc, kryjac sie wsrod drzew i zarosli. Na pewno jednak nie wpadli na mysl, ze Ben przejdzie przez jezdnie na zachodnia strone – zblizajac sie do jeziora – i ruszy na polnoc pod oslona lasu, aby ostatecznie wyjsc przy zaparkowanych samochodach, ale od tylu.
Rozumowal poprawnie. Najpierw przeszedl pewien odcinek w kierunku polnocnym, majac po lewej rece jezioro, a po prawej autostrade. Potem pokonal dzielaca go od niej skarpe, ostatnie metry czolgajac sie ostroznie na brzuchu. Wyjrzal na droge, odwrocil glowe w prawo i zobaczyl zaparkowane samochody. Na przednim siedzeniu ciemnozielonego sedana marki Chevrolet czailo sie dwoch mezczyzn. Podjechali tak blisko do dodge’a station wagon, ze – gdyby zamiast wyjsc z drugiej strony, nadszedl od poludnia – na pewno nie zobaczylby ich. Obaj patrzyli przed siebie, obserwujac przez szyby stojacych przed nimi samochodow geometrycznie obramowane kawalki dwupasmowej autostrady.
Ben cofnal sie, przewrocil na plecy i przez minute lezal nieruchomo na zboczu. Materacem byly mu opadle z sosen igly, wyschniety rajgras i blizej nie okreslone rosliny o jaskrawych lisciach, podobne do rosnacych na tym obszarze ziol. Kladac sie na nich nie martwil sie, ze – zgniecione – moga poplamic swym chlodnym sokiem jego koszule i spodnie. Byl juz dosyc brudny po szalenczej ucieczce przez ten las, z domu Erica Lebena az do autostrady.
Poniewaz wsuniety za pas combat magnum uwieral go przerazliwie w plecy, Ben przekrecil sie lekko na bok. Choc niewygodna w noszeniu, bron zapewniala mu jednak bezpieczenstwo.
Byl pewien, ze obaj pasazerowie chevroleta czekaja wlasnie na niego. Kusilo go, by pojsc dalej na polnoc i znalezc gdzies nie strzezony samochod. Wtedy ukradlby go i odjechal, zanim agenci zorientuja sie, ze czekaja na darmo.
Z drugiej jednak strony nie mial pewnosci, czy znajdzie w ogole jakis pojazd zaparkowany poza zasiegiem wzroku swego wlasciciela.
A juz na pewno Sharp razem z tym drugim nie beda tu siedziec zbyt dlugo. Jesli w najblizszym czasie nie zobacza Bena, dojda do wniosku, ze sie przeliczyli. Zaczna wtedy jezdzic po szosie tam i z powrotem, zatrzymujac sie co pewien czas, by wyskoczyc na boki i przeczesac zarosla. Chociaz w „te klocki” byl duzo lepszy od nich, nie mogl reczyc, ze nie uda im sie zaskoczyc go gdzies wzdluz trasy.
Teraz mial te przewage, ze mogl dzialac z zaskoczenia. Widzial ich, a oni nie mieli pojecia, gdzie jest on. Postanowil wykorzystac te przewage.
Najpierw rozejrzal sie za gladkim kawalkiem skaly, najlepiej wielkosci piesci. Znalazl odpowiedni i zwazyl go w rece. Byl dobry, solidny. Benny rozpial koszule, polozyl sobie odlamek na brzuchu i ponownie ja zapial.
Trzymajac w prawej rece dwunastostrzalowego, polautomatycznego remingtona, zaczal skradac sie po skarpie w kierunku aut. Kiedy uznal, ze powinien znajdowac sie przy samym chevrolecie, wspial sie ponownie do krawedzi pobocza i stwierdzil, ze doskonale wyczul odleglosc. Tylny zderzak sedana mial kilka centymetrow od twarzy.
Okno po stronie Sharpa bylo otwarte. Standardowe samochody rzadowe rzadko maja klimatyzacje i Ben wiedzial, ze te ostatnie metry musi pokonac w absolutnej ciszy. Gdyby Sharp uslyszal cos podejrzanego i wyjrzal przez okno lub nawet rzucil okiem w boczne lusterko, niewatpliwie zobaczylby go, jak podbiega.
Przydalby sie jakis naturalny halas, na tyle glosny, by stanowil oslone, na przyklad szum wiatru. A silny, gwaltowny podmuch kolyszacy drzewami zagluszylby…
Ale oto dobiegl go jeszcze lepszy odglos: narastajacy warkot silnika. Od polnocy nadjezdzal samochod. Ben zamarl w oczekiwaniu i po chwili zobaczyl szarego pontiaca firebirda. Kiedy auto zblizylo sie jeszcze bardziej, rozlegla sie takze glosna muzyka rockowa – pontiakiem jechaly zapewne jakies dzieciaki. Pootwieraly wszystkie okna i wlaczyly na pelny regulator kasetowy odtwarzacz. Bruce Springsteen spiewal entuzjastycznie o milosci, samochodach i odlewnikach. Swietnie.
Kiedy spalinowy ptak ognisty [10] przelatywal kolo chevroleta, kiedy warkot i muzyka byly najglosniejsze, a uwaga Sharpa, najprawdopodobniej skupiona na tej stronie, ktorej nie mogl obserwowac we wstecznym lusterku, Benny wspial sie na szczyt wzniesienia i przykucnal za samochodem obu agentow. Pochylil sie nisko, zeby nie mozna go bylo zobaczyc przez tylna szybe. Kierowca sedana mogl przeciez w kazdej chwili spojrzec w lusterko.
Pontiac firebird zniknal na horyzoncie, a wraz z nim ucichl spiew Springsteena. Benny przesunal sie w strone lewego boku chevroleta, zaczerpnal gleboko tchu, wyprostowal sie gwaltownie i poslal kule z karabinu w lewe tylne kolo. Huk wystrzalu zmacil cisze panujaca w tym gorskim powietrzu. Byl tak potezny, ze przestraszyl nawet Bena, ktory wszak wiedzial, czego sie spodziewac, obaj agenci zas krzykneli przerazeni. Jeden z nich rzucil: „Na podloge!” Samochod przechylil sie na strone kierowcy. Szarpniecie przy pierwszym strzale sprawilo, ze Bena zabolaly rece. Strzelil jednak ponownie tylko po to, by porzadnie wystraszyc funkcjonariuszy. Celowal nisko nad dachem, na tyle nisko, ze pocisk smignal po blasze, co dla siedzacych wewnatrz mezczyzn musialo zabrzmiec tak, jakby kula przeszywala karoserie, dostajac sie do srodka pojazdu. Obaj agenci lezeli skuleni na przednich siedzeniach, starajac sie nie znalezc na linii strzalu. Pozycja ta jednak uniemozliwiala im zarowno zobaczenie Bena, jak i otwarcie do niego ognia.
Biegnac wystrzelil w ziemie, po czym zatrzymal sie, by unieruchomic przednie kolo po stronie kierowcy, przez co auto pochylilo sie jeszcze bardziej w tym kierunku. Juz tylko dla uzyskania dramatycznego efektu wpakowal druga kule w te sama opone; huk wystrzalow brzmial niczym grom z jasnego nieba i odbieral odwage nawet jemu, tak wiec na pewno porazil Sharpa i tego drugiego faceta. Potem spojrzal przez przednia szybe, by upewnic sie, ze jego przesladowcy wciaz leza w ukryciu. Nie zobaczyl zadnego z nich i puscil szosta, ostatnia kule do wnetrza samochodu. Wiedzial, ze nie wyrzadzi im powazniejszej krzywdy, ze to tak bardzo ich wystraszy, iz co najmniej przez pol minuty nie wychyla glow, bojac sie znalezc w zasiegu ognia.
Pocisk przebil przednia szybe, ktora rozprysnela sie na drobne kawalki, sypiac sie agentom na glowy i plecy, a sam utkwil w oparciu tylnego siedzenia. Ben trzema susami dopadl dodge’a, rzucil sie na ziemie i wpelznal pod samochod. Kiedy jego przesladowcy nabiora odwagi, by sie podniesc, stwierdza, ze zapewne uciekl w las, po jednej albo po drugiej stronie drogi, gdzie przeladowuje bron i czeka na okazje do kolejnego ataku. Nigdy nie wpadna na to, ze on lezy plackiem pod sasiednim samochodem.
Jego pluca pragnely wciagac powietrze wielkimi, glosnymi haustami, ale Ben zmusil sie, by oddychac powoli, rytmicznie, spokojnie i cicho.
Rece bolaly go od trzymania w roznych dziwnych pozycjach wstrzasanego sila odrzutu z duza czestotliwoscia karabinu. Mial wielka ochote podrapac sie, ale nie zrobil tego. Wytrzymal bol i zdretwienie miesni, wiedzac, ze wkrotce same ustapia.
Po chwili uslyszal, jak jego przesladowcy naradzaja sie, po czym otwarly sie jedne drzwi.
– Peake, do jasnej cholery, chodz ze mna! – rozkazal Sharp.
Kroki.
Ben odwrocil glowe w prawo. Zobaczyl na jezdni czarne eleganckie buty firmy Freeman, niechybnie nalezace do Sharpa. Ben mial takie same. Obuwie Sharpa bylo jednak pozdzierane, a do sznurowek poprzyczepialy sie