jakies kolczaste chwasty.
Z lewej strony nie pojawily sie na autostradzie zadne buty.
– Chodzze, Peake! – odezwal sie znow Sharp takim chrapliwym szeptem, ze bliskim krzyku.
Otwarly sie drugie drzwi, potem rozlegly ostrozne kroki i wreszcie po lewej stronie dodge’a pojawily sie inne buty. Tanie czarne „oksfordy” nalezace do Peake’a znajdowaly sie w jeszcze gorszym stanie niz obuwie jego szefa: nie dosc, ze byly cale oblepione blotem i glina, to jeszcze na sznurowkach wisialo dwa razy tyle chwastow co u Ansona Sharpa. Obaj mezczyzni stali po przeciwleglych bokach dodge’a station wagon. Zaden z nich nie mowil, rozgladali sie tylko i nasluchiwali.
Ben zaniepokoil sie, ze uslysza bicie jego serca, ktore wedlug niego walilo jak kotly w orkiestrze symfonicznej.
– Moze schowal sie gdzies miedzy samochodami i czeka, by nas jakos zalatwic – szepnal Peake.
– Wrocil do lasu – powiedzial Sharp rownie cienkim glosem, ale zabarwionym pogarda. – Pewnie obserwuje nas teraz z ukrycia i smieje sie.
Plaski kawalek skaly, ktory Ben wlozyl sobie za koszule, zaczynal uwierac go w brzuch, ale nie ruszyl sie, gdyz bal sie zdradzic.
Wreszcie Sharp i Peake zaczeli isc, rownolegle do siebie, i znikneli Benowi z oczu. Na pewno dokladnie zagladali do srodka samochodow i pomiedzy nie.
Nie zanosilo sie jednak na to, ze zajrza pod spod ktoregos z aut. Zapewne nie przyjdzie im do glowy, ze mozna byc tak szalonym, by ukryc sie pod samochodem. Wszak, lezac plackiem na brzuchu, bylo sie prawie bezbronnym, bez szansy szybkiej ucieczki, narazonym na schwytanie rownie latwo jak sledz w beczce. Ale gdyby Benowi udalo sie zatrzec za soba slady i skierowac agentow na falszywy trop, to ryzyko oplaciloby sie. Wtedy bowiem mialby okazje zwinac jeden z samochodow. Gdyby jednak pomysleli, ze jest na tyle glupi albo sprytny, zeby ukryc sie pod sasiednim autem – juz byl trupem.
Ben modlil sie, zeby wlasciciel dodge’a nie wrocil w tym niefortunnym momencie i nie odjechal swym rzechem, zostawiajac go na widoku.
Sharp i Peake doszli do ostatniego samochodu w rzedzie i nie znalezli wroga. Zaczeli wracac, wciaz idac po obu stronach aut. Teraz rozmawiali juz troche glosniej.
– Powiedzial pan, ze on nigdy do nas nie strzeli – zauwazyl gorzko Jerry.
– Przeciez nie strzelil.
– Do mnie strzelal, a jakze! – powiedzial Peake, podnoszac glos.
– Strzelil w samochod.
– Co za roznica? Ale my bylismy w srodku.
Znow zatrzymali sie przy dodge’u.
Ben popatrzyl najpierw na jedne, potem na drugie buty. Mial nadzieje, ze nie bedzie musial akurat kichnac, zakaslac czy puscic wiatrow.
– On strzelal w opony. Widzisz? Po co mialby niszczyc nasz srodek transportu, gdyby chcial nas zabic?
– Przestrzelil przednia szybe – argumentowal Peake. – Tak, ale my bylismy pochyleni, poza linia strzalu, i Shadway wiedzial, ze nic nam sie nie stanie. Powiem ci cos: ten pieprzony obronca ucisnionych to dupa wolowa niezdolna skrzywdzic muchy. Strzelilby do czlowieka tylko w ostatecznosci, i nigdy jako pierwszy. Gdyby zalezalo mu na tym, zeby nas zabic, to mial nas jak na widelcu, kiedy lezelismy w samochodzie. Z jednej albo drugiej strony mogl nas powystrzelac przez szybe w ciagu dwoch sekund. Przemysl to, Peake.
Przez chwile obaj milczeli. Peake zapewne przemysliwal.
Ben zastanawial sie, o czym mysli Sharp. Mial nadzieje, ze nie zna Skradzionego listu Edgara Allana Poe. Chyba jednak nie zachodzilo takie niebezpieczenstwo, bo Sharp nie sprawial wrazenia czlowieka, ktory w swym zyciu czytal cos wiecej niz magazyny dla skinow.
– Schowal sie w lesie – rozstrzygnal ostatecznie Sharp, odwracajac sie tylem do samochodu, pod ktorym lezal Benny. – W lesie od strony jeziora. Zaloze sie, ze nas obserwuje. Czeka, co teraz zrobimy.
– Musimy wziac inny samochod – doradzil Peake.
– Nie, najpierw ty musisz pojsc w strone jeziora i sprobowac wyploszyc go z kryjowki.
– Ja?
– Tak, ty.
– Panie dyrektorze, chyba nie jestem do tego odpowiednio ubrany. Moje buty…
– Tu jest mniej poszycia niz wokol domu Lebena – powiedzial Sharp. – Nic ci sie nie stanie.
Peake zawahal sie, po czym odezwal sie:
– A co pan bedzie w tym czasie robil?
– Stad mam doskonaly widok na wszystkie przecinki miedzy drzewami – wyjasnil Sharp. – Bedac tam w srodku mozesz go nie zauwazyc, kiedy zacznie sie cofac pod oslona skal i zarosli. A tu popatrz – stad widac wszystko. Na pewno zobacze, jak sie przemieszcza. A wtedy juz ja zalatwie sukinsyna!
Ben uslyszal dziwny odglos, niczym odkrecanie wieczka ze sloika typu twist-off. Przez chwile nie wiedzial, co to jest, zanim zrozumial, ze Sharp zdejmuje tlumik.
Agent potwierdzil to podejrzenie.
– Moze karabin wciaz daje mu przewage…
– Moze? – spytal Peake rozbawiony.
– …ale nas jest dwoch, mamy dwa pistolety, a bez tlumika bedzie wiekszy zasieg. Startuj, Peake. Zejdz do lasu i wystaw mi go.
Peake wydawal sie buntowac, ale poszedl.
Ben czekal. Droga przejechalo kilka samochodow. Lezal w bezruchu, obserwujac buty Sharpa. Po chwili agent odszedl na krok od samochodu. Dalej nie mogl, bo znalazlby sie na pochylym zboczu, ktore wiodlo do lasu.
Kiedy w poblizu przejezdzal kolejny samochod, Ben wykorzystal warkot jego silnika jako oslone, by – nie zwracajac na siebie uwagi – wyjsc spod dodge’a od strony kierowcy. Tam przyczail sie kolo drzwi, chowajac glowe pod linia okna. Teraz station wagon byl miedzy nim a Sharpem.
Trzymajac strzelbe w jednej rece, druga odpial koszule i wyciagnal odlamek skaly, ktory znalazl w lesie.
Po drugiej stronie Sharp poruszyl sie.
Ben zastygl w bezruchu i nasluchiwal.
Agent najwyrazniej przemiescil sie tylko wzdluz skarpy, by nie stracic z oczu swego podwladnego.
Ben wiedzial, ze musi dzialac blyskawicznie. Gdyby przejezdzal teraz jeszcze jeden samochod, siedzacy w nim ludzie mieliby niezle kino: facet w brudnym ubraniu trzyma w jednej rece odlamek skalny, w drugiej karabin, a za pas ma wsuniety rewolwer. Kierowca na pewno zatrabilby, azeby ostrzec Sharpa przed czajacym sie za nim szalencem.
Ben podniosl sie i spojrzal poprzez wnetrze samochodu prosto na ciemie Sharpa. Gdyby ten odwrocil sie teraz, jeden z nich musialby zabic drugiego.
Shadway odczekal w napieciu chwile, az upewnil sie, ze uwaga Sharpa skoncentrowana jest na polnocno- zachodniej czesci lasu. Potem rzucil odlamek wysoko, z calych sil, daleko od glowy agenta, zeby swist nie wzbudzil jego zainteresowania. Ben mial nadzieje, ze kamien upadnie gleboko w lesie, nie uderzy za wczesnie o jakies drzewo i ze Sharp nie dostrzeze go w locie.
Ostatnio zbyt wiele opieralo sie u niego na „mam nadzieje” i na zarliwych modlitwach.
Nie czekajac, co sie stanie, znow przykucnal za samochodem i uslyszal, jak jego pocisk lamie galezie sosen lub krzakow, by wreszcie upasc z loskotem.
– Peake! – wykrzyknal Sharp. – Za toba, za toba! Tedy! Ktos sie poruszyl w tamtych zaroslach za rowem!
Ben uslyszal jakies szuranie, szelest i trzask lamanych galazek. To mogl byc Sharp schodzacy po skarpie do lasu. To zbyt piekne, zeby moglo byc prawdziwe, pomyslal Benny i podniosl sie ostroznie.
Zdumiewajace, ale Sharp zniknal. Droga byla pusta i tylko dla Bena. Przebiegl wiec wzdluz rzedu zaparkowanych pojazdow, sprawdzajac drzwi; otwarte znalazl w czteroletnim chevette. Co prawda byl to grat o jaskrawozoltej karoserii i zielonej tapicerce, ale w obecnej sytuacji Benny nie mogl przeciez kierowac sie gustem.
Wsiadl i zamknal delikatnie drzwiczki. Wyciagnal zza pasa combat magnum kaliber 357 i polozyl go na siedzeniu w zasiegu reki. Nastepnie kolba karabinu tak dlugo uderzal w stacyjke, az wybil z kolumny kierowniczej plytke zaplonu.
Ciekaw byl, czy halas rozlegajacy sie wewnatrz pojazdu docieral do znajdujacych sie w lesie Sharpa i