jak gdyby wdziewalo na siebie zbroje. Dzien jednak pozostawal wciaz upalny, temperatura wynosila okolo trzydziestu-trzydziestu pieciu stopni, chociaz dwie godziny wczesniej – zanim nadciagnely chmury – musiala byc duzo wyzsza, nawet o dziesiec stopni.
Po autostradzie przejechaly dwie olbrzymie ciezarowki, gnajac na wschod i rozdzierajac pustynna cisze. Gdy przemknely, zapadla jeszcze glebsza, dzwoniaca w uszach cisza.
W drodze do damskiej toalety Rachael dostrzegla tablice ostrzegajaca podroznych przed grzechotnikami. Zapewne lubily wygrzewac sie na rozgrzanych sloncem betonowych plytach.
W toalecie bylo goraco, jedyna wentylacje stanowily okna bez szyb, umieszczone wysoko w scianie i zaopatrzone w drewniane zaluzje. Przynajmniej jednak regularnie ja sprzatano. W przybytku unosil sie zapach srodkow dezynfekcyjnych o aromacie sosnowych igiel. Rachael wyczula takze niemila won betonu zanadto rozgrzanego na palacym sloncu.
Eric budzil sie powoli z glebokiego, sugestywnego snu – a moze niewyobrazalnej, prehistorycznej pamieci gatunkowej – gdzie byl czyms odmiennym od czlowieka. Pelzal wewnatrz jakiejs nory o chropowatych scianach, ale nie byla to jego nora, lecz innego stworzenia. Czolgal sie glebiej i glebiej, kierowany zapachem pizma, w przeswiadczeniu, ze gdzies w tym mrocznym tunelu odnajdzie i pozre ukryte cieple jaja. Para zarzacych sie pomaranczowym blaskiem oczu byla pierwszym sygnalem, ze musi powsciagnac swe zamiary. Cieplokrwiste futerkowe stworzenie, dobrze uzbrojone w kly i pazury, rzucilo sie na niego, by bronic swego podziemnego gniazda. Niespodziewanie stal sie uczestnikiem dzikiej walki, przerazajacej i radosnej zarazem. Wypelnila go zimna, gadzia wscieklosc. Zapomnial o glodzie, ktory kazal mu szukac tych jaj. W ciemnosci szarpal sie, gryzl i drapal ze swym przeciwnikiem. Nagle zasyczal, a ten drugi pisnal i prychnal. W sumie zadal wiecej bolesnych ran, niz sam otrzymal, a nore wypelnila podniecajaca won krwi, fekaliow i uryny…
Odzyskawszy ludzka swiadomosc, Eric zrozumial, ze samochod stoi. Nie wiedzial jednak, kiedy sie zatrzymal – moze przed minuta lub dwiema, a moze przed paroma godzinami. Walczac z hipnotyzujacymi silami, ktore chcialy na powrot wciagnac go do krainy snow, pragnac znow znalezc sie w rzeczywistym, znajomym swiecie przemocy, pierwotnych zadz i przyjemnosci, przygryzl dolna warge, aby rozjasnic swoj umysl. Zaniepokojony, choc przygotowany na to, zauwazyl, ze ma znacznie ostrzejsze zeby niz dotychczas. Przez chwile nasluchiwal, ale z zewnatrz nie doszly go zadne glosy ni dzwieki. Nie wiedzial, czy sa juz w Vegas, czy moze mercedes – zgodnie z poleceniem Shadwaya – stoi teraz na parkingu przed motelem.
Zimna, nieludzka wscieklosc, ktora czul we snie, wciaz w nim tkwila, choc przeniosla sie z zyjacego w podziemnych norach, malego bursztynowookiego ssaka na Rachael. Nienawisc do niej obezwladniala go. Pragnienie, by dostac ja w swoje rece, rozpruc jej gardlo i wybebeszyc, graniczylo z szalenstwem.
W ciemnym jak noc wnetrzu bagaznika zaczal szukac srubokretu. Choc nie docieralo tam wiecej swiatla niz przedtem, Eric widzial juz nieco lepiej. I jesli wzrokiem nie odbieral wyraznie wszystkich wymiarow swej styksowej celi, to bez watpienia mogl je uchwycic jakims nowym, szostym zmyslem. W kazdym razie mial podprogowa swiadomosc pozycji i znamiennych cech kazdej metalowej sciany. Czul rowniez, ze srubokret lezy przy jednej z nich, na wysokosci jego kolan. Kiedy zgial sie, by sprawdzic wiarygodnosc tego wrazenia, jego dlon trafila dokladnie na rowkowany uchwyt z pleksiglasu.
Otworzyl srubokretem klape bagaznika. Do srodka wlalo sie swiatlo. Przez chwile razilo go w oczy, ale zaraz przywykl do jasnosci. Pchnal klape w gore. Zdumial sie, widzac pustynie. Wyszedl z bagaznika.
Rachael umyla rece nad umywalka – byla ciepla woda, ale brakowalo mydla – po czym wysuszyla je pod suszarka, zastepujaca papierowe reczniki.
Wyszla z toalety, a ciezkie drzwi zatrzasnely sie za nia. Z ulga zauwazyla, ze w tym czasie zaden grzechotnik nie rozlozyl sie na rozgrzanych betonowych plytach, po ktorych miala przejsc. Z niepokojem natomiast spostrzegla otwarty bagaznik samochodu.
Zatrzymala sie i zmarszczyla brwi. Nawet jesli klapa nie byla zamknieta na kluczyk, to zamek nie mogl przeciez otworzyc sie sam.
I nagle doznala olsnienia: to Eric!
Jakby na potwierdzenie jej domyslu, zza wegla, w odleglosci kilkunastu metrow od niej, wyszedl Eric. Utkwila w nim swe spojrzenie, jakby chcac go przykuc do miejsca, w ktorym stal, rownie silnie jak wzrok Erica paralizowal ja.
To byl Eric, ale jakby nie ten sam.
Przestraszona, patrzyla wciaz na niego, nie wierzac wlasnym oczom. Taka zdumiewajaca metamorfoza jest przeciez niemozliwa! Zrozumiala jednak, ze to manipulacje struktura genetyczna organizmu doprowadzily do tych potwornych zmian. Cialo Erica bylo najwyrazniej zdeformowane, ale poniewaz mial na sobie ubranie, trudno bylo dokladnie okreslic, co sie z nim stalo. Najbardziej rzucaly sie w oczy nieksztaltne kolana, biodra oraz garb; koszula w szkocka krate prula sie w szwach, nie mogac pomiescic wielkiej narosli na jego plecach. Rece wydluzyly mu sie o kilka centymetrow, co podkreslaly za krotkie rekawy. Jego niepodobne do ludzkich dlonie, nakrapiane zolto- brazowoszarymi plamami, z dziwnymi gruzowatymi kostkami byly potezne i budzily strach. Sprawialy wrazenie gietkich i chwytliwych jak u zwierzat, a ich wydluzone, kosciste palce wienczyly szpony. W niektorych miejscach skora wygladala tak, jakby zastapila ja szorstka luska.
Ale najgorsza byla dziwnie zmieniona twarz Erica. Kazdy szczegol tego niegdys przystojnego oblicza ulegl przemianie, choc pewne charakterystyczne cechy pozostaly, umozliwiajac identyfikacje. Jednakze zdeformowaly sie kosci – byly teraz albo szersze i bardziej plaskie, albo tez wezsze i bardziej zaokraglone, a wokol cofnietych oczu i wysunietej szczeki wyraznie wezsze. Miedzy brwiami pojawila sie szkaradna zlobkowana narosl, ktora wedrowala – malejac – przez srodek glowy.
– Rachael – odezwal sie Eric.
Mial niski, drgajacy i chrapliwy glos. Rachael wyczula w nim ponura, nawet melancholijna nute.
Na jego szerszym nieco czole rosly dwie blizniacze stozkowate wypuklosci, ktore w przyszlosci mialy zapewne stac sie rogami wielkosci kciuka. Gdyby szorstka luska widoczna na jego dloniach nie pojawila sie rowniez na twarzy, a skora na szyi i karku nie zgrubiala, jak u kazdego gada, to rogi nie mialyby sensu. Wystepowaly one u niektorych jaszczurek i moze w pewnych okresach odleglych poczatkow ludzkosci – choc wydawalo sie to nieprawdopodobne – takze u niektorych gatunkow zwierzat ziemnowodnych. Pozostale elementy strasznej twarzy Erica byly ludzkie lub moze bardziej – malpie. Rachael zaczela niejasno przeczuwac, ze w Ericu skupily sie dziesiatki milionow lat genetycznego dziedzictwa, ze kazdy stopien ewolucji walczyl teraz o dominacje w jego organizmie; dawno zapomniane formy zycia w calej swej mnogosci prowadzily walke o powrot do swiata przyrody, jakby komorki Erica zdolne byly pomiescic ich material genetyczny.
– Rachael – powtorzyl, ale nie ruszyl sie z miejsca. – Chce… Chce…
Zdaje sie, ze nie mogl znalezc slow, by dokonczyc mysl, a moze po prostu nie wiedzial, czego chce.
Rachael tez stala jak wryta, czesciowo dlatego, ze paralizowal ja strach, czesciowo zas z checi zrozumienia, co sie z nim stalo. Jesli istotnie wielosc gatunkowych pamieci wewnatrz materialu genetycznego pchala go w przeciwnych kierunkach, jesli rozwoj zmierzal w strone jakiegos podludzkiego stanu swiadomosci, w ktorym obecny wyglad i intelekt zachowalyby dominacje nad zyciem komorkowym, to wtedy kazda zmiana wewnatrz jego organizmu bylaby funkcjonalna, a jej cele w oczywisty sposob zwiazane z ta lub inna przedludzka forma. Ale to chyba jednak nie zachodzilo. Pulsujace zyly na jego twarzy, guzowate narosle i rozne wklesniecia wygladaly na przypadkowe, nie wystepujace u zadnej ze znanych istot na drabinie ewolucji. To samo dotyczylo garbu na plecach Erica. Rachael podejrzewala, ze – oprocz walczacych ze soba o dominacje roznych form – takze zmutowane geny czynily w organizmie Erica nieuzasadnione zmiany lub pchaly go w strone jakiejs obcej formy zycia, znacznie odbiegajacej od gatunku ludzkiego.
– Rachael…
Mial niezwykle ostre zeby.
– Rachael…
Szaroniebieskie teczowki jego oczu nie byly juz okragle, lecz wydluzyly sie, przypominajac teraz owalne, pionowo ustawione teczowki wezy. Nie byly to calkowicie oczy weza, gdyz przemiana jeszcze sie nie zakonczyla, ale juz znacznie roznily sie od ludzkich oczu.
– Rachael…
Jego nos zapadl sie jakby w glab twarzy, wskutek czego bardziej wyeksponowane byly nozdrza.
– Rachael… prosze… prosze…
W patetycznym gescie podniosl w jej strone mocarna lape, a w jego chrapliwym glosie wciaz pobrzmiewala nuta zalosci i litowania sie nad soba. Ale pojawil sie w nim tez nowy akcent, wyrazniejszy nawet niz ton milosci i