No to ci pokaze…
Za pierwszym razem byl bardzo ostrozny. Nic go nie moglo laczyc z tamtymi ludzmi. Wybral miasto za pomoca komputera, przeprowadzil wywiad za pomoca komputera, z graczami skontaktowal sie za pomoca komputera. Kiedy w koncu musial dokonac pewnych posuniec na miejscu, przebieral sie i placil tylko gotowka. Trzy elementy udanej misji: cierpliwosc, planowanie i ostroznosc. Widzisz, jednak cie sluchalem, stary pryku.
Wszystko poszlo jak z platka. Krzyki, dym, krew. Piekna, niesamowita smierc. Nawet nie zadrzala mu reka, niczym sie nie przejmowal.
Ale szybko bylo po wszystkim. Policja, sledztwo, aresztowania. Sprawa zamknieta. Wrocil do codziennego zycia, znowu odwiedzil cmentarz i oproznil kolejna butelke brandy.
No i kto jest teraz slaby, staruszku? Kto nie moze blysnac?
A potem…
Nic. Media przestaly sie interesowac tematem. Zycie miasta wrocilo do dawnego rytmu. Ludzie zaczeli zapominac. A on znow byl samotny, swiadomy swej wladzy i wiedzy… i znudzony.
Czas na drugie uderzenie. Trzeba podniesc stawke, przejsc na wyzszy poziom gry.
Nastepne miejsce wybral juz staranniej. Wiecej czasu spedzil na badaniu okolicy, wsluchiwaniu sie w puls malomiasteczkowej codziennosci. Znowu cierpliwosc i planowanie. Znowu zachowywanie wszelkich srodkow ostroznosci. Komputery okazaly sie wspanialym narzedziem.
W koncu wszystko bylo gotowe. Krzyki, dym, krew. Piekna, niesamowita smierc. Tym razem nie wyjechal. Obserwowal cala scene przez lornetke ze znacznej odleglosci. Mimo ryzyka zostal, pozwalajac sobie na wieksze emocje.
Na miejsce tragedii przyjechaly gliny. Tepe, pozbawione wyobrazni, malomiasteczkowe cwoki. Zobaczyli to, co chcial, pomysleli to, co chcial. Aresztowali podejrzanych i byli wyraznie zadowoleni.
Wszystko poszlo tak dobrze, ze postanowil nie wracac od razu do domu. Chcial zrealizowac plan z pobytem w hotelem, oczywiscie nie w samym miasteczku, choc nie byl przekonany, czy te srodki ostroznosci sa konieczne. Wynajal samochod, zeby moc dojezdzac. Przesiadywal po miejscowych barach i sluchal paplaniny ich bywalcow. Bawil sie tak dobrze, ze nawet poszedl na pogrzeb, zeby podelektowac sie placzem matek.
No i kto jest teraz madry, stary pryku?
Piec dni pozniej bylo juz po wszystkim. Dziennikarze spakowali manatki i wyjechali. Prawnicy wypracowali jakis uklad. A on wrocil do swego zwyczajnego zycia i w koncu nawet najbardziej podniecajace sceny zaczely mu sie zacierac w pamieci.
Potrzebowal czegos wiecej. Wszystkie plany udalo mu sie zrealizowac, ale emocje slably. Wygladalo na to, ze byl zbyt sprytny (slyszysz, staruszku?). Gliny tanczyly, jak im zagral, i jeszcze dziekowaly za akompaniament.
Potrzebowal wiekszego wyzwania, bardziej pasjonujacej sprawy, godniejszego przeciwnika. Musial rozszerzyc pole gry.
Bakersville trafilo mu sie niespodziewanie, jak cholerna nocna polucja.
Idealne miejsce, idealny cel, idealna banda gliniarzy, ktorzy rusza jego tropem.
Wreszcie dobrze sie bawil.
Szef twardziel oplakujacy syna. Inteligentna, ladna policjantka, calym sercem oddana swemu miastu. A teraz jeszcze agent specjalny Pierce Quincy. Najlepszy z najlepszych z Quantico.
Wreszcie gra warta ryzyka. I dobrze, bo jesli o niego chodzilo, nie zamierzal juz wiecej wystawiac jednoaktowek. Emocje dopiero sie zaczynaly.
Pamietasz, co czulas, naciskajac spust, Lorraine Conner? Wciaz sni ci sie po nocach eksplodujaca glowa matki?
Ktoregos dnia bede chcial o tym uslyszec.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj musial pojechac do Portland. Mial jeszcze duzo do zrobienia.
Gdy Becky O’Grady zasnela pierwszy raz, snilo jej sie, ze znowu jest w szkole. Stoi na korytarzu i krzyczy: „Zly potworze, zostaw mojego brata! Nie krzywdz Alice i Sally!”
Potwor znika, a kolezanki z placzem rzucaja sie Becky na szyje. Sliczna panna Avalon caluje ja w policzek i chwali za odwage. I wszyscy sa szczesliwi, mama i tata tez. I juz sie nie kloca, i Danny przynosi jej kotka.
Gdy Becky O’Grady zasnela drugi raz, snilo jej sie, ze walczy z potworem i odgryza mu glowe.
O piatej rano ukryla sie w szafie w przedpokoju i naciagnela na siebie sterte plaszczy. Ale wiedziala, ze to nie pomoze.
Potwor wroci. Nie uratowala Danny’ego. Ona i potwor wiedzieli o tym. Wkrotce przyjdzie po nia. Teraz bedzie jej kolej.
Becky plakala za matka. Ale przede wszystkim plakala z powodu Danny’ego, bo kiedy najbardziej jej potrzebowal, nie pomogla mu.
15
Sandy stala przy kuchennym zlewie. Ktorys juz raz myla ten sam talerz ze wzorem w kwiatki. Na dworze swiecilo slonce. Uchylila lekko okno, zeby wpuscic troche swiezego powietrza i teraz dobiegaly ja odglosy porannej krzataniny sasiadow. Gdzies niedaleko terkotala kosiarka do trawy. To pewnie pan McCabe, emerytowany dyrektor szkoly, ktory traktowal swoj ogrod niemal z religijna czcia. W czerwcu zjezdzali sie ludzie z calej okolicy, zeby podziwiac jego roze.
Trzy lub cztery domy dalej zaszczekal pies. Potem jakas matka przywolywala swoje dziecko. Andy? Anthony? Moze Andrea, czteroletnia corka Simpsonow. Rok temu w Halloween przebrala sie za kowboja i wszystkim wmawiala, ze jest chlopcem. Sandy naprawde ja lubila, chociaz mala zwracala sie do niej w taki sposob, jakby Sandy byla dostojna staruszka.
Obrocila talerz w reku i zaczela bezmyslnie pocierac druga strone.
Kiedy przeprowadzili sie tu z Shepem jedenascie lat temu, w sasiedztwie nie mieli wielu malzenstw z dziecmi. Od tamtej pory dzielnica sie rozrosla i miejscowe rodziny tez. Tylko na ich ulicy Sandy mogla doliczyc sie przynajmniej pieciorga maluchow. Dwie dziewczynki z klasy Becky mieszkaly zaledwie cztery przecznice dalej. W okolicy bylo tez sporo chlopcow, ale wiekszosc z nich mlodsza od Danny’ego. Becky miala wiec towarzystwo, za to Danny’ego trzeba bylo wozic do kolegow. To wymagalo wczesniejszego zaplanowania. A poza tym ktores z rodzicow musialo pelnic role szofera.
Jednak Danny nigdy sie nie skarzyl. Wydawal sie zadowolony, ze ma ksiazki, ze moze zostac w szkole lub pograc na komputerze. Czasami wieczorem Sandy zabierala go na spacer po okolicy. Machali do znajomych. Danny przygladal sie antenom satelitarnym. Czasem ona szla na piechote, a on pedzil na rowerze i popisywal sie przed matka jazda bez trzymanki.
Zawsze lubila te ich wedrowki. Czula sie bezpiecznie, mijajac skromne domy ludzi, ktorzy ciezko pracowali i dobrze znali sie nawzajem.
Dzis Sandy nie zdobyla sie na odwage, zeby wyjsc po gazete. Bala sie spojrzen sasiadow. I nie wiedziala, co bardziej moze ja zranic – zlosc czy litosc w ich oczach.
Zostala w kuchni, ofiara aresztu domowego. Wyszorowala wszystkie meble na wysoki polysk. Potem wziela sie za podloge, caly czas udajac, ze to zwykly ranek, ze zycie nie skonczylo sie dwa dni temu.
Punktualnie o siodmej zadzwonila do zakladu poprawczego. Minelo czterdziesci osiem godzin od ostatniej rozmowy z Dannym. Sandy rozpaczliwie pragnela zobaczyc syna. Czy on sie boi? Czy rozumie, co sie z nim dzieje? Teskni za nia, wola ja przez sen?
A jesli ma koszmary? Jesli nie odzywiaja go tam dobrze? A moze nie dostal porzadnej poscieli? Na litosc boska, przeciez ona jest jego matka i musi z nim byc!
Dyrektor zakladu poprawczego, pan Gregory, uprzejmie, lecz stanowczo poinformowal ja, ze Danny nie godzi sie na spotkanie z matka. Wczesnie rano dyrektor znalazl chlopca w stolowce i wspomnial mu o wizycie rodzicow. Danny tak sie zdenerwowal, ze ktos z personelu musial odprowadzic go do jego pokoju.
Najwidoczniej chlopak jest w zbyt duzym szoku, zeby stanac twarza w twarz ze swoimi najblizszymi. Moze za