krzyknela. Nie, to truskawkowa galaretka, pomyslala. To tylko truskawkowa galaretka.
Ale nagle ujrzala w oczach Becky lzy.
– Boli mnie jezyk.
Sandy blyskawicznie znalazla sie przy dziewczynce. Zajrzala jej do buzi i z przerazeniem dostrzegla czerwone smugi.
– Co sie stalo? Ugryzlas sie w jezyk? Ach, kochanie, przyniose ci sciereczke i kostke lodu. Poczekaj chwilke.
Machinalnie wstawila miske z salatka do zlewu. Dopiero kiedy splukiwala sciereczke pod strumieniem zimnej wody, zauwazyla, ze w galaretce cos blyszczy.
Bardzo powoli Sandy wyciagnela lyzke i zamieszala zawartosc miski. Po chwili na brzegu zlewozmywaka lezalo piec kawalkow szkla.
Dzieciobojca. Dzieciobojca. Dzieciobojca.
To dzieciecy przysmak! Nawet jesli nas nienawidzicie, jakim trzeba byc zwierzeciem, zeby dosypac tluczonego szkla do salatki dla dziecka!
Zdziwilo ja wlasne opanowanie. Wytarla coreczce twarz, dala do possania kostke lodu. Krwawienie ustalo. Kawalki szkla byly male. Moze nie zrobily wiekszej krzywdy.
Sandy czule odgarnela jasne wlosy Becky.
– Jak sie czujesz, kochanie?
– Dobrze.
– Duzo zjadlas? – zapytala od niechcenia.
Becky pokrecila glowa.
– Nie jestem glodna.
– Gdy cie zabolal brzuszek, powiesz mi, dobrze?
Dziewczynka kiwnela glowa. Sandy postanowila nie wszczynac alarmu. Miala nadzieje, ze Becky nic sie nie stalo, a nie chciala jej narazac na kolejna wizyte na pogotowiu.
– Wiesz co – powiedziala, silac sie na entuzjazm – upieczmy ciasteczka! Zaraz przygotuje wszystkie skladniki, a ty mi pomozesz. I jak? Masz ochote?
Becky bez slowa wzruszyla ramionami.
– To swietnie. Tylko sprzatne i juz zabieramy sie do roboty.
Sandy poslala coreczce pogodny, kojacy usmiech. Wyprostowala sie i postarala zapanowac nad twarza. Po chwili byla juz gotowa. Powtarzajac sobie, ze nie moze, nie wolno jej sie rozplakac, wyrzucila salatke owocowa i trzy pozostale prezenty do kubla na smieci.
– Nie pozwol, zeby dopadl cie potwor, mamo.
– Spokojna glowa, Becky. Nie dopadnie.
16
Quincy nie snil o corce. Nad ranem przewracal sie z boku na bok, przezywajac na nowo sledztwo sprzed prawie dziesieciu lat. Trzynastoletnia Candy Wallace o slicznych jasnych wlosach i czarujacym usmiechu. Piekna, pogodna Candy Wallace, ktora zostala wychowana w rodzinie poboznych baptystow i nie miala pojecia, ile zla czai sie w ludzkich sercach.
Porwano ja, gdy wracala ze szkoly w zwyczajne srodowe popoludnie. Szla ulica, a po chwili na chodniku lezala juz tylko torba z ksiazkami.
Ale porywaczowi wcale nie chodzilo o Candy. Polowal na Polly, jej szesnastoletnia siostre, i pomylka rozwscieczyla go. Zaczal wydzwaniac do domu Wallace’ow. Czasem oddawal sluchawke Candy. Potem robil z dziewczynka rozne rzeczy, a siostra i rodzice slyszeli jej rozpaczliwe wolania o pomoc. Po pierwszym telefonie wezwali Quincy’ego. Uchodzil za eksperta. Teraz we snie nie powracaly do niego krzyki Candy Wallace ani zrozpaczona twarz jej matki. Nawet nie placz Polly, ktora blagala oprawce, zeby zlitowal sie i przestal albo przyszedl po nia. Chetnie z nim pojdzie, jesli tylko wypusci jej mlodsza siostre. Prosi go o to, blaga.
Quincy’emu jednak zapadly w pamiec ostatnie slowa Candy po pieciu dniach meczarni.
„Mamo, tato, nie smuccie sie. Niedlugo wszystko sie skonczy. Tam, dokad ide, bedzie mi lepiej. Bog mnie kocha i zaopiekuje sie mna. Wszystko bedzie dobrze. Kocham was. Kocham nawet tego strasznego czlowieka. Moje serce jest czyste”.
Quincy obudzil sie ze sladami lez na policzkach. Lezal dlugo, rozmyslajac o sile trzynastoletniej dziewczynki, o Bogu, wierze i tych wszystkich sprawach, ktore zostawil za soba w ciagu zbyt wielu lat sluzby. Dzien po ostatnim telefonie znalezli cialo dziewczynki. Nagie, posiniaczone, okaleczone. Trzy tygodnie pozniej aresztowali sprawce: bezrobotnego, ktory kiedys naprawial klimatyzacje w domu Wallace’ow. Candy tlumaczyla mu, ze Bog go kocha, wiec odcial jej jezyk. Quincy uwazal, ze dla takiego bydlecia nie ma dostatecznie surowej kary. Pojawil sie wtedy w domu calkowicie wykonczony. Czul, ze jakas bariera odgradza go od rodziny. Nigdy nie nauczyl sie wracac z miejsca zbrodni do swoich najblizszych. W takich chwilach nie potrafil patrzec na corki, zeby nie widziec wszystkich tragedii, ktore mogly je spotkac. Bezrobotni, wloczedzy, przystojni studenci prawa. Nie mogl patrzec na rodzine, zeby nie widziec bolu, cierpienia i smierci. Dosyc tego. Wstal z lozka i zadzwonil do szpitala. Stan Amandy nie ulegl zmianie. Pani Quincy zasnela, ale jesli chcialby z nia porozmawiac, pielegniarka zaraz ja obudzi. Powiedzial, ze nie trzeba. Drugiej corki, Kimberly, nie bylo w szpitalu. Prawdopodobnie wrocila do szkoly. Tak jak on pogodzila sie juz z tym, co nieuniknione. Matka uznala to za dezercje do obozu Quincy’ego. Stosunki miedzy Berthie a ich mlodsza corka byly napiete od zeszlego roku, kiedy to Kimberly oswiadczyla, ze zamierza studiowac socjologie na Uniwersytecie Nowojorskim. W przyszlosci chciala zostac agentem FBI. Jak ojciec. Wciagnal na siebie stare sportowe szorty i szara koszulke. Na ulicy przeniknal go ostry chlod poranka. Biegnac, Quincy wciaz rozmyslal o krzyku umierajacej dziewczynki i o jej niezlomnej wierze. I o swojej corce, i o tragedii, przed ktora nie zdolal jej uchronic, mimo tylu lat staran, by swiat byl bezpiecznym miejscem. A potem zaczal myslec o Rainie, jej podkrazonych szarych oczach i silnie zarysowanym, upartym podbrodku. O tym, jak przyjmowala ciosy i znowu stawala do walki. Kiedys wydawalo mu sie, ze izolacja jest skuteczna ochrona. Koncentrujac sie wylacznie na pracy, mozna zrobic cos dla ludzi, dla swojej rodziny. Sluchal, jak umierala trzynastoletnia dziewczynka, ale nie dotarlo do niego znaczenie jej slow. Quincy mial juz swoje lata, a mimo to ciagle sie uczyl. Biegl przez jakis czas, czujac na policzkach chlod czystego gorskiego powietrza. W zyznej dolinie budzil sie piekny dzien. Quincy zrozumial, dlaczego Rainie Conner wrocila do Bakersville.
Tuz przed pierwsza zjawil sie w centrum operacyjnym zespolu dochodzeniowego na strychu ratusza. Spodziewal sie, ze nie zastanie Rainie, ktora o swicie pojechala do Portland, by uczestniczyc w sekcji zwlok. Ale policjantka siedziala juz za swoim prowizorycznym biurkiem. Nie podniosla od razu wzroku. Pisala cos z zacieciem. Przez chwile przygladal sie jej. Twarz Rainie byla jeszcze bledsza niz wczoraj, cienie pod oczami wyrazniejsze. Kolejna bezsenna noc, domyslil sie, i w dodatku koszmarny poranek. Udzial w sekcji zwlok nigdy nie jest milym przezyciem, a co dopiero, gdy chodzi o dzieci. Sadzac jednak po jej skupionej minie, Rainie nie miala zamiaru zwalniac tempa. Przypominala mu kogos. Minela dluzsza chwila, zanim uzmyslowil sobie kogo. Tess. Tess Williams. Inne sledztwo, wieki temu, ale ze szczesliwym zakonczeniem. Tess popelnila blad. Poslubila idealnego mezczyzne, takiego, o ktorym sie mowi, ze jest zbyt dobry, zeby byl prawdziwy. Okazalo sie, ze Jim Beckett doskonale pasuje do tego powiedzenia. Przystojny, oddany pracy policjant mial oryginalne hobby. Zatrzymywal ladne blondynki za przekroczenie predkosci, a potem je mordowal. Tess jako pierwsza wpadla na trop zbrodniczej dzialalnosci meza i powoli zaczela gromadzic przeciwko niemu dowody, jednoczesnie z nim sypiajac. Jim Beckett nie poddal sie bez walki. Przyplacilo ja zdrowiem kilku czlonkow grupy antyterrorystycznej, lacznie z samym Quincym, ktory dorobil sie wtedy paru kolejnych blizn. Ale Tess byla twardsza, niz ktokolwiek przypuszczal. Kiedy Beckett wytropil ja po swojej ucieczce z wiezienia, zalatwila sprawe tak, ze podatnicy ze stanu Massachusetts nie musieli juz wiecej lozyc na utrzymanie zbrodniarza. Quincy od dawna o niej nie myslal. Probowal obliczyc, w jakim wieku powinna byc teraz jej corka, Samantha. Dziesiec lat? Minelo troche czasu. Byl ciekaw, jak im sie wiedzie. Nigdy nie kontynuowal znajomosci z osobami, ktore poznal w trakcie sledztwa. Nawet