Nabozenstwo zalobne za Sally Walker i Alice Bensen mialo sie rozpoczac o trzynastej w malym, bialym kosciolku episkopalnym przy Fourth Street. Ale gdy juz przed poludniem lawki, przedsionek, trawnik i parking wypelnily sie ubranymi na ciemno mieszkancami miasteczka, pastor Albright przeniosl cala ceremonie na cmentarz. Grabarze szybko rozbili na wzgorzu namioty. Niebieskie plotno lopotalo jak oszalale, szarpane silnym powiewem znad oceanu.
Ale nikt nie narzekal. Wciaz nadjezdzaly samochody. Ogorzali farmerzy w niedzielnych garniturach, prowadzac zony pod reke, z pochylonymi glowami brneli pod wiatr. Druzyna koszykarska szkoly sredniej w Bakersville, w szeregach ktorej swiecil triumfy brat Alice Bensen, wraz ze swym trenerem, wujkiem Sally Walker, ustawila sie jako gwardia honorowa. Koledzy George’a Walkera z bractwa Elks czekali w grupie na zakonczenie uroczystosci, by zajac sie przetransportowaniem stosow kwiatow do domow okrytych zaloba.
Panie z kosciola episkopalnego rozdawaly programy. Ciagle naplywaly kartki z kondolencjami i domowe wypieki na stype.
Rainie obserwowala wszystko z oddali. Ale nawet z miejsca, gdzie stala, widok dwoch swiezo wykopanych na zielonym stoku grobow, tonacych w czerwonych i bialych kwiatach, nie dawal jej spokoju. Zauwazyla, ze Quincy tez trzyma sie na dystans. Dziwila sie, ze w sytuacji, kiedy jego wlasna corka umierala, w ogole przyszedl na pogrzeb. Nastepna godzina na pewno nie bedzie dla niego latwa.
Widocznie agent FBI lubil testowac swoja wytrzymalosc.
Pojawil sie tez Sanders. Zajal stanowisko po wschodniej stronie wzgorza, gdzie prowadzila na cmentarz boczna uliczka. W swoim granatowym garniturze wprost idealnie wtopil sie w tlum zalobnikow.
Zgodnie z umowa tylko Rainie tego dnia ubrala sie w mundur. Sanders i policjanci z Cabot w cywilnych strojach mieli za zadanie obserwowac uroczystosc, nie rzucajac sie w oczy rodzinom ofiar.
Nikt nie spodziewal sie zadnych burd podczas samego pogrzebu. Ale Rainie i burmistrz obawiali sie tego, co moglo nastapic pozniej, kiedy wzburzeni ludzie wyjda z cmentarza i wypija w barze po pare drinkow. Alkohol i bron nigdy nie stanowily dobrej kombinacji, a co gorsza w Bakersville nie brakowalo ani jednego, ani drugiego.
Policjanci z Cabot dostali rozkaz, zeby obserwowac tlum. Pozniej trzeba bedzie miec na oku tych, ktorzy najbardziej maca. Burmistrz nie chcial ryzykowac. Nie teraz, kiedy do tego stopnia wzrosl popyt na strzelby.
Zgodnie z sugestia Quincy’ego policjanci wypatrywali tez osoby, ktora odstawalaby od reszty zalobnikow. Moze bialego mezczyzny w srednim wieku, jakos niepasujacego do otoczenia. Moze kogos, kto za dobrze by sie bawil na pogrzebie. Kto bylby na tyle glupi, zeby patrzec na trumny z usmiechem.
Rainie nie wierzyla, ze beda mieli az tyle szczescia, ale Quincy nalegal. Istniala duza szansa, ze zbrodniarz nie odmowi sobie przyjemnosci udzialu w pogrzebie.
Zlapala sie na tym, ze wraca myslami do ubieglej nocy. Nagle przebudzenie. Wysoki, grozny cien na werandzie… Ostatnio zawodzily ja nerwy.
Przez tlum przeszedl szum. Rainie otrzasnela sie z zadumy i skupila uwage na zielonym cmentarzu. Wlasnie nadjechala kolumna samochodow. Dziewczynki i ich rodziny.
Pierwszy wysiadl George Walker. Byl postawnym mezczyzna o zaczerwienionej, szerokiej twarzy i nabieglych krwia oczach. Obszedl samochod, zeby otworzyc drzwiczki zonie. Jean Walker, drobna w przeciwienstwie do meza, bezwladnie wspierala sie na jego silnym ramieniu, gdy prowadzil ja przez trawnik. Poczekali razem na Bensenow, ktorym wyjscie z wozu zajelo duzo wiecej czasu. Rainie nie znala Josepha i Virginii, rodzicow Alice. Slyszala tylko o ich synu, Fredericku, ktorego Frank i Doug entuzjastycznie zachwalali jako najlepszego od lat koszykarza w Bakersville High. Wiekszosc mieszkancow miasta z zapartym tchem sledzila jego osiagniecia sportowe.
Rainie zwrocila uwage na wyraznie nordyckie rysy tej rodziny. Oboje Bensenowie szli wyprostowani, z uniesionymi glowami. Nie spuscili wzroku, gdy wystapila do przodu gwardia honorowa, a Frederick ugial swe dlugie nogi, by dzwignac trumne z osmioletnia siostrzyczka, ktora mial niesc na miejsce wiecznego spoczynku.
Dziesiec minut pozniej pastor oficjalnie rozpoczal uroczystosc.
Rainie zerknela na Quincy’ego. Nie byl juz na sluzbie. Jego wzrok siegal gdzies daleko, gdzie drzewa tworzyly niebieskawa linie. Po policzkach agenta FBI splywaly lzy.
Pastor umilkl. Mlody czlowiek, ktorego Rainie nie rozpoznala, wstal i pomogl jakiejs starszej pani podejsc do mikrofonu. Wiatr opinal czarna jedwabna sukienke na jej okraglych ksztaltach. Dotarlszy na mownice, kobieta otworzyla ksiazke i odchrzaknela. Przedstawila sie jako ciotka Alice Bensen i zaczela czytac tekst, ktory wybrala na pozegnanie dziewczynek. Byl to urywek o przyjazni z
Tego Rainie juz nie wytrzymala. Ona tez musiala odwrocic wzrok. Oprzytomniala dopiero, gdy do mikrofonu zblizyl sie Vander Zanden.
Stojac przed liczacym prawie osiemset osob tlumem, wydawal sie zupelnie wytracony z rownowagi. Spisal swoja mowe i kartka drzala mu teraz w dloniach. Ale Rainie nie potrafila wykrzesac w sobie ani krzty wspolczucia dla tego czlowieka. Przygladala sie uwaznie jego zonie, ktora przez ostatnie czterdziesci piec minut z czuloscia probowala dodac mu otuchy. Abigail Vander Zanden byla troche zbyt pulchna i wygladala niezbyt atrakcyjnie w niemodnej granatowej sukience, ale miala dobrotliwy usmiech i blyszczace niebieskie oczy. Wydawalo sie tez, ze jest naprawde dumna ze swego meza. Ten widok sprawil, ze Rainie poczula do niego jeszcze wieksza antypatie.
Dzisiaj nie ma zwyciezcow, pomyslala z rosnacym przygnebieniem. Liczyla na jakies wielkie odkrycie. Wyobrazala sobie, ze stanie przed tymi ludzmi i powie im dokladnie, co wydarzylo sie we wtorek. I dlaczego. Nie mijaliby juz gmachu szkoly z bolesnym lekiem. Nie zastanawialiby sie przy sniadaniu, co dzisiaj moze przydarzyc sie ich dzieciom. Nie zadawaliby potwornych pytan, dlaczego trzynastoletni chlopcy nagle strzelaja do swoich kolegow.
Tymczasem Rainie stala na szmaragdowym wzgorzu, na jedynym cmentarzu w Bakersville, czujac na twarzy uderzenia wiatru i przysluchujac sie posepnej piesni w wykonaniu czternastoosobowego choru. Frederick Bensen rozplakal sie i matka przytulila go jak male dziecko.
W koncu zapadla cisza, ale ludzie nie ruszali sie z miejsc. Znow wystapil pastor Albright. Odchrzaknal i powiedzial, ze uroczystosc dobiegla konca.
Powinien tu byc Danny, pomyslala Rainie. Danny, Shep, Sandy, Becky i, do diabla, Charlie Kenyon, i ten tajemniczy facet w czerni, i kazdy chlopak, ktory miewa ochote wziac do reki bron i pociagnac za spust. Oto smierc. Oto strata. Oto chwila, gdy wszystko staje sie realne. Dlaczego na pogrzebie jest tak niewiele dzieci? Wiekszosc z nich potrafi odebrac zycie. Czemu rodzice nie chca im pokazac, co to naprawde znaczy?
W koncu bezruch zostal przelamany. Ludzie zaczeli niechetnie wysypywac sie z namiotu. A potem, jak po przerwaniu tamy, ruszyl caly tlum.
Rainie rozejrzala sie, probujac dostrzec policjantow. Nadal nie widziala nic podejrzanego. Powoli podeszla do Quincy’ego, ktorego policzki byly juz suche, a twarz spokojna.
– Gotowa? – zapytal.
Chyba oboje wiedzieli, ze nie.
– Najpierw Mann. Potem Vander Zanden.
– W porzadku.
Rainie zawahala sie ostatni raz. Jej wzrok wciaz czegos szukal. W koncu uswiadomila sobie, ze bezwiednie obserwuje sylwetki roznych mezczyzn. Srodek nocy. Postac w czerni na werandzie…
Pokrecila glowa i odpedzila ten obraz. Ale gdy schodzili ze wzgorza, nie przestawala sie rozgladac.
Richarda Manna znalezli przy namiocie. Stal tam z czterema nauczycielkami z K-8. Bez slowa dyskretnie opuscil towarzystwo i dolaczyl do Quincy’ego i Rainie. Zatrzymali sie za kepa sosen.
– Milo pana znowu widziec, panie Mann – przywitala go uprzejmie Rainie. Na pogrzebie nie wypadalo odgrywac zlej policjantki.
– Rozmawialiscie z Charliem Kenyonem? – zainteresowal sie Mann. – Mial z tym cos wspolnego?
– Rozmawialismy. – Przygladala mu sie chlodnym okiem, ale nadal nie bardzo wiedziala, co o nim myslec. – Obawiam sie, ze to slepa uliczka. Charlie prawdopodobnie nie bral w tym udzialu.
– Naprawde? A bylem taki pewien… – Psycholog sposepnial. Westchnal ciezko i potarl twarz. Wygladal mizernie i Rainie ze zdziwieniem zdala sobie sprawe, ze Mann przejmuje sie duzo bardziej, niz jej sie wydawalo. – Ta historia nie daje mi spokoju – wyznal nagle.
– A co dokladnie, panie Mann? – zapytal Quincy.