— Ale kto to taki? — zapytala w koncu.
— Wielki pan — rzeklam. Wstydzilam sie powiedziec, ze to ktos z policji.
— I mowila, ze jest bardzo bogaty?
— Tak, podobno duzo zarabia.
Bylo widoczne, ze nie chce sie zdradzic z tym, co mysli; a mianowicie, ze postapilam zle, odrzucajac taka propozycje.
— Widzial cie i zainteresowal sie toba? Dlaczego nie kazesz go sobie przedstawic?…
— Po co, jezeli go nie chce?
— Jaka szkoda, ze jest zonaty.
— Nie chcialabym go nawet, gdyby byl kawalerem.
— Ludzie roznie zapatruja sie na zycie — powiedziala matka. — To czlowiek bogaty… jest w tobie zakochany… jedno wiaze sie z drugim. Moglby ci pomoc, nie zadajac nic w zamian…
— Nie, nie — odpowiedzialam — tego rodzaju ludzie nic nie robia bezinteresownie.
— Nigdy nie wiadomo.
— Nie, nie — powtarzalam.
— Mniejsza o to — odrzekla matka kiwajac glowa. — W kazdym razie ta Gizela to dobra dziewczyna. Inna bylaby o ciebie zazdrosna i nie powiedzialaby ani slowa. Od razu widac, ze jest naprawde twoja przyjaciolka.
Po mojej odmowie Gizela nie wspominala juz o dystyngowanym panu i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu przestala wydrwiwac moje narzeczenstwo. Dalej po kryjomu widywalam sie z nia i Riccardem; kilkakrotnie wspominalam o niej w rozmowach z Ginem, w nadziei, ze moze sie pogodza, bo nie lubilam nic ukrywac. Ale on za kazdym razem mi przerywal, mowiac o niej z nienawiscia i odgrazajac sie, ze porzuci mnie, jezeli tylko sie dowie, ze ja widuje. Na pewno nie zartowal; i czasem wydawalo mi sie, ze bylby zadowolony, gdyby to moglo posluzyc mu jako pretekst do zerwania. Powiedzialam matce o tej antypatii Gina do Gizeli, a ona odrzekla na to bez cienia zlosliwosci:
— Nie chce, zebys sie z nia widywala, bo sie boi, ze bedziesz porownywala lachmany, w jakich on pozwala ci chodzic, z sukniami Gizeli, ktore ona dostaje od narzeczonego.
— Nie, on uwaza, ze Gizela jest niewiele warta.
— On sam jest nic niewart… Zeby sie tak dowiedzial o twoich spotkaniach z Gizela i naprawde zerwal te zareczyny!
— Mamo — powiedzialam przerazona — zeby ci tylko nie przyszlo do glowy powiedziec mu o tym!
— Nie, nie — odrzekla szybko i jakby z zalem — to sa wasze sprawy i ja sie do tego nie mieszam.
Bylo to w jesieni w okresie „lata sw. Marcina”, dni byly pogodne i cieple. Pewnego ranka Gizela powiedziala mi, ze ona, Riccardo i pewien jego przyjaciel postanowili wybrac sie na wycieczke samochodem. Chcieliby, zeby pojechala jeszcze jedna kobieta, dla dotrzymania towarzystwa owemu przyjacielowi, i pomysleli o mnie. Zgodzilam sie z radoscia, bo w szarzyznie mojego zycia dobra byla kazda rozrywka, ktora dawala mi chwile zapomnienia. Ginowi powiedzialam, ze bede miala dodatkowe godziny pozowania; wczesnym rankiem pobieglam na umowione miejsce spotkania, za Ponte Milvio. Samochod juz na mnie czekal; Gizela i Riccardo, ktorzy siedzieli z przodu, nie ruszyli sie nawet z miejsc, ale przyjaciel Riccarda wyskoczyl z samochodu i podszedl do mnie. Byl to mlody mezczyzna sredniego wzrostu, lysawy, o pozolklej cerze i duzych czarnych oczach; nos mial orli, usta duze, uniesione w kacikach ku gorze, tak ze robil wrazenie, jak gdyby sie usmiechal. Ubrany byl bardzo elegancko, ale zupelnie inaczej niz Riccardo, powaznie, w ciemnopopielata marynarke i nieco jasniejsze spodnie, mial sztywny kolnierzyk i czarny krawat, w ktory wpieta byla spinka z perla. Glos jego byl miekki i lagodny, nieco melancholijny, wzrok jakby znuzony; zachowywal sie bardzo wytwornie, a nawet uroczyscie. Gizela przedstawila mi go jako Stefana Astarite i bylam pewna, ze jest to ten sam pan, ktory przekazal mi przez nia owe korzystne propozycje. To, ze go poznalam, nie sprawilo mi przykrosci, bo jego oferta nie miala w sobie nic obrazajacego, wprost przeciwnie, pochlebiala w pewnym sensie mojej proznosci. Podniosl do ust moja reke jak gdyby w bolesnym uniesieniu i z wielkim uczuciem. Potem wsiadlam, on zajal miejsce obok mnie i ruszylismy.
Gdy samochod pedzil wsrod pozolklych pol, pusta, zalana sloncem szosa, prawie nie rozmawialismy z soba. Bylam uszczesliwiona, ze jade samochodem, uszczesliwiona z wycieczki, uszczesliwiona, ze wiatr dmucha mi przez okno prosto w twarz. Byla to druga czy trzecia dluzsza wycieczka samochodowa w moich zyciu i balam sie prawie, ze za malo sie tym ciesze. Szeroko otwieralam oczy, zeby widziec jak najwiecej: zabudowania gospodarskie, sterty slomy, drzewa, pola, lasy — i myslalam o tym, ze minie dobrych kilka miesiecy, a moze i lat, zanim znowu bede miala okazje wybrac sie na taka wycieczke, musze wiec dobrze utrwalic sobie w pamieci wszystkie szczegoly, zebym dlugo mogla sie cieszyc wspomnieniami. Ale Astarita, ktory siedzial wyprostowany, w przyzwoitej odleglosci, wpatrywal sie tylko we mnie. Ani na chwile nie odrywal tych swoich smutnych oczu od mojej twarzy i postaci; czujac na sobie jego wzrok, odnosilam wrazenie, jakby ktos nieustannie dotykal mnie palcem. Nie moge powiedziec, aby to zainteresowanie moja osoba bylo mi przykre, ale wprawialo mnie w zaklopotanie. Powoli zaczelo ogarniac mnie uczucie, ze powinnam sie nim zajac i zaczac rozmowe. Siedzial z rekami opartymi na kolanach; na jednej rece mial obraczke i pierscionek z brylantem. Odezwalam sie glupio:
— Jaki sliczny pierscionek!
Spuscil oczy, popatrzyl na pierscionek nie poruszajac reki i odpowiedzial:
— To pierscionek mojego ojca. Zdjalem mu go z palca, kiedy umarl.
— Och! — rzeklam chcac naprawic te niezrecznosc i wskazujac na obraczke dodalam: — Pan jest zonaty?
— Oczywiscie — odrzekl z ponura satysfakcja. — Mam i zone… i dzieci… wszystko.
— Ladna jest panska zona? — zapytalam niesmialo.
— Nie tak ladna jak pani — posiedzial bez cienia usmiechu, powaznie i dobitnie, jak gdyby stwierdzal jakis wazny fakt, i reka, na ktorej mial pierscionek, chcial ujac moja dlon. Zrecznie sie uchylilam i zeby cokolwiek powiedziec, zapytalam:
— I mieszka pan z nia razem?
— Nie — odparl — zona mieszka w… — tu wymienil miasto na dalekiej prowincji. — A ja mieszkam tutaj… sam… mam nadzieje, ze przyjdzie pani mnie odwiedzic.
Udalam, ze nie slysze tej propozycji, wypowiedzianej z jakims tragicznym zapamietaniem, i zapytalam:
— A dlaczego… nie chce pan mieszkac z zona?
— Zyjemy w separacji — oswiadczyl z grymasem. — Kiedy sie ozenilem, bylem bardzo mlody, malzenstwo to bylo dzielem mojej matki… Wiadomo, jak to bywa w takich razach… Panna z dobrej rodziny, z duzym posagiem, rodzice ukladaja malzenstwo, a dzieci musza sie zenic. Mieszkac razem z zona?… A pani zamieszkalaby z taka kobieta? — Wyjal portfel z marynarki, otworzyl go i pokazal mi fotografie. Zobaczylam dwie dziewczynki wygladajace na blizniaczki, ciemnowlose, blade, a za nimi, z rekami opartymi na ich ramionach, drobna, czarna, blada kobiete z sowimi, blisko siebie osadzonymi oczami, o zlosliwym wyrazie twarzy. Oddalam mu zdjecie, schowal je do portfelu i szepnal: — Nie… ja chcialbym mieszkac z pania.
— Przeciez pan mnie wcale nie zna — odpowiedzialam, zmieszana jego szalenczym zachowaniem.
— Znam pania doskonale, juz od miesiaca pania obserwuje, wiem wszystko o pani.
Mowil powaznie, siedzac w przyzwoitej odleglosci, ale z takim natezeniem uczucia, ze az oczy wychodzily mu z orbit.
Powiedzialam:
— Jestem zareczona.
— Mowila mi o tym Gizela — rzekl zduszonym glosem. — Ale nie rozmawiajmy o pani narzeczonym. Czy to w ogole moze miec jakies znaczenie? — I zrobil reka krotki, niezgrabny gest udanej obojetnosci.
— Dla mnie to ma wielkie znaczenie — odpowiedzialam.
Spojrzal na mnie i ciagnal dalej:
— Pani mi sie bardzo podoba.
— Zauwazylam to.
— Pani mi sie bardzo podoba — powtorzyl — nawet pani sama nie wie, jak bardzo mi sie pani podoba.
Mowil doprawdy jak wariat. Uspokajalo mnie to, ze siedzi z daleka ode mnie i ze nie probuje juz ujac mojej reki.
— Nie ma w tym nic zlego, ze sie panu podobam.