— A ja podobam sie pani?
— Nie.
— Mam pieniadze — powiedzial z konwulsyjnym grymasem — mam dosc pieniedzy, zeby uczynic pania szczesliwa. Jezeli przyjdzie mnie pani odwiedzic, nie bedzie pani tego zalowala.
— Nie trzeba mi panskich pieniedzy — odpowiedzialam spokojnie, prawie uprzejmie. Udawal, ze nie slyszy, i rzekl patrzac na mnie:
— Pani jest bardzo piekna.
— Dziekuje za komplement.
— Ma pani przesliczne oczy.
— Tak pan uwaza?
— Tak… i usta pani sa tez przesliczne… Chcialbym je calowac.
— Dlaczego pan mi to wszystko mowi?
— Chcialbym calowac takze pani cialo… cale cialo.
— Dlaczego mowi pan do mnie w taki sposob? — zaprotestowalam po raz drugi. — To nie wypada! Jestem zareczona i wychodze za maz za dwa miesiace.
— Prosze mi wybaczyc — powiedzial — ale sprawia mi taka przyjemnosc mowienie pani tych rzeczy… Niech sie pani zdaje, ze mowie to do kogos innego.
— Czy daleko jeszcze do Viterbo? — zapytalam, zeby zmienic temat.
— Juz dojezdzamy. W Viterbo cos zjemy. Prosze mi przyrzec, ze przy stole usiadzie pani kolo mnie.
Zaczelam sie smiac, bo ostatecznie ta wielka namietnosc schlebiala mojej proznosci.
— Dobrze — powiedzialam.
— Bedzie pani siedziala kolo mnie — ciagnal dalej. — Tak jak teraz… Wystarcza mi zapach pani perfum.
— Alez ja nie jestem uperfumowana.
— Nie? To ja pani podaruje perfumy — odrzekl na to.
Bylismy juz w Viterbo i samochod zwalnial wjezdzajac do miasta. Gizela i Riccardo, ktorzy siedzieli przed nami, milczeli przez cala droge. Ale kiedy przejezdzalismy powoli przez zatloczone corso, Gizela odwrocila sie i powiedziala:
— No, co u was slychac? Czy myslicie, ze nic nie widzialam?
Astarita milczal, a ja zaczelam protestowac:
— Nic nie moglas widziec, bosmy tylko rozmawiali.
— No, no — zadrwila. Bylam zdumiona i nieco poirytowana zarowno zachowaniem Gizeli, jak i milczeniem Astarity.
— Jezeli ci mowie… — zaczelam.
— No, no — powtorzyla — ale nic sie nie boj! Ginowi nie powiemy ani sloweczka.
Dojechalismy tymczasem na plac, wysiedlismy z samochodu i zaczelismy spacerowac po corso w niedzielnym tlumie; listopadowe slonce lagodnie przygrzewalo. Astarita nie opuszczal mnie ani na chwile, byl powazny, a nawet ponury; szedl z podniesiona glowa i jedna reke trzymal w kieszeni, a druga machal wahadlowo. Wygladal raczej na pilnujacego mnie detektywa niz na adoratora. Gizela natomiast smiala sie glosno i zartowala z Riccardem, tak ze wiele osob ogladalo sie za nami. Wstapilismy do kawiarni i popijalismy na stojaco wermut. Zauwazylam nagle, ze Astarita cedzi przez zeby jakies przeklenstwa, i zapytalam go, co sie stalo.
— Ten balwan, ktory stoi tam w drzwiach, bezczelnie sie pani przyglada — odpowiedzial z oburzeniem.
Obejrzalam sie i zobaczylam mlodego, szczuplego blondyna, ktory rzeczywiscie wpatrywal sie we mnie, stojac w drzwiach kawiarni.
— A coz w tym zlego! — zawolalam wesolo. — Patrzy na mnie, no i co z tego?
— Ale ja pojde i dam mu w twarz!
— Jezeli pan to zrobi, nie spojrze wiecej na pana i nie odezwe sie ani slowem — powiedzialam juz nieco znudzona. — A zreszta nie ma pan zadnego prawa tego zrobic… Jest pan niczym dla mnie.
Nic nie odpowiedzial i poszedl do kasy zaplacic za wermut. Wyszlismy z kawiarni i znowu zaczelismy spacerowac po corso. Slonce, gwar, ruchliwy tlum, czerwone, tryskajace zdrowiem twarze mieszkancow prowincji, wszystko to wprawilo mnie w dobry humor. Kiedy skrecilismy w boczna ulice i doszlismy do malego opustoszalego placyku, nagle powiedzialam:
— O prosze, gdybym miala taki ladny domeczek jak ten — i wskazalam na skromny pietrowy domek, przylegajacy do kosciola — i mogla zamieszkac w nim na stale, bylabym bardzo szczesliwa.
— Zlituj sie — odrzekla Gizela — mieszkac na prowincji, i jeszcze do tego w Viterbo! Za nic, zeby mi nawet dawano zlote gory!
— Szybko by ci sie to sprzykrzylo, Adriano — powiedzial Riccardo. — Kto przywykl do zycia w wielkim miescie, nie moze wytrzymac na prowincji.
— Nie macie racji — zaprzeczylam — mieszkalabym tu chetnie… z czlowiekiem, ktory by mnie kochal. Cztery czysciutkie pokoiki, weranda, cztery okna… nie chcialabym nic wiecej. — Mowilam szczerze, bo widzialam siebie razem z Ginem w tym domku w Viterbo. — A jakiego pan jest zdania? — dodalam zwracajac sie do Astarity.
— Z pania zamieszkalbym tutaj — odpowiedzial polglosem, zeby nie uslyszalo go tamtych dwoje.
— Twoja najwieksza wada, Adriano — rzekla Gizela — jest to, ze jestes za skromna. Kto malo wymaga od zycia, nie ma nic.
— Totez ja nic nie chce.
— Chcesz wyjsc za maz za Gina — wtracil Riccardo. — Ach, to prawda!
Bylo juz pozno, na corso robilo sie coraz pusciej, weszlismy do restauracji. Sala na parterze byla przepelniona, siedzieli tam przewaznie chlopi, ktorzy przyjechali do Viterbo na odpust. Gizela krzywila sie mowiac, ze trudno oddychac w tym smrodzie, i spytala wlasciciela, czy nie mozna by zjesc na pierwszym pietrze. Odpowiedzial, ze mozna, i zaprowadzil nas po drewnianych schodach do dlugiego, waskiego pokoju, z jednym tylko oknem, wychodzacym na ciemny zaulek. Podniosl zaluzje i zamknal okno; potem rozciagnal obrus na duzym wiejskim stole, zajmujacym duza czesc pokoju, ktory, pamietam, obity byl wyblakla, w wielu miejscach podarta tapeta w kwiaty i ptaki. Oprocz stolu znajdowal sie tam jeszcze tylko oszklony kredens, zastawiony talerzami.
Gizela krecila sie po pokoju, ogladajac wszystko po kolei, i popatrzyla nawet przez okno na zaulek. Na koniec otworzyla drzwi do drugiego pokoju, zajrzala tam i z udanym ozywieniem zapytala wlasciciela restauracji, jakie jest przeznaczenie tego pokoju.
— To jest pokoj sypialny — odpowiedzial — jezeli ktos bedzie chcial odpoczac po obiedzie…
— Odpoczniemy sobie, co, Gizelo? — zawolal Riccardo ze swoim glupkowatym chichotem. Ale Gizela udawala, ze nie slyszy, zajrzala jeszcze raz do tego pokoju, po czym przymknela drzwi, pozostawiajac je lekko uchylone. Ta jadalnia, mala i zaciszna, wprawila mnie w wesoly nastroj, totez nie zwrocilam specjalnej uwagi ani na te nie domkniete drzwi, ani na spojrzenie, jakie wymienili Gizela i Astarita. Usiedlismy przy stole, ja obok Astarity, tak jak mu przyrzeklam; ale on zdawal sie wcale tego nie widziec i byl tak czyms przejety, ze w ogole sie nie odzywal. Po chwili kelner przyniosl zakaski i wino; bylam bardzo glodna i zachlannie rzucilam sie na jedzenie, co rozsmieszylo cale towarzystwo. Gizela skorzystala z okazji i zaczela pokpiwac jak zazwyczaj z mojego malzenstwa.
— Jedz, jedz — mowila. — Z Ginem nie bedziesz miala okazji jesc ani tak duzo, ani tak smacznie.
— Dlaczego? — odpowiedzialam. — Gino bedzie zarabial.
— Tak, i bedziecie codziennie jadali fasole.
— Fasola nie jest zla — zawolal ze smiechem Riccardo. — Zaraz kaze sobie podac kopiasty talerz.
— Adriano, jestes po prostu glupia — ciagnela dalej Gizela — tobie potrzebny jest mezczyzna zamozny, powazny, zrownowazony, ktory dbalby o ciebie i przy ktorym nie brakloby ci niczego, ktory ocenilby twoja urode, a ty sie chcesz zwiazac z tym Ginem!
Milczalam uparcie, z pochylona glowa i zajeta bylam jedzeniem.
Riccardo smiejac sie zrobil uwage:
— Ja na miejscu Adriany nie rezygnowalbym z niczego, ani z Gina, skoro tak sie jej podoba, ani z powaznego mezczyzny. Wzialbym sobie obydwu i moze nawet Gino nie mialby nic przeciwko temu.
— Co to, to nie! — odpowiedzialam szybko. — Gdyby sie tylko dowiedzial, ze wybralam sie z wami na te