zdjal go uwaznie, zlozyl i wsunal do kieszeni plaszcza. Marynarke powiesil na krzesle, a spodnie polozyl tak, zeby nie pogniesc kantow. Trzewiki postawil pod krzeslem, wkladajac do srodka skarpetki. Zauwazylam, ze od stop do glow ubrany jest w same nowe rzeczy, niewykwintne, ale porzadne i w dobrym gatunku. Robil to wszystko w milczeniu, ani szybko, ani powoli, w sposob systematyczny, przemyslany, nie zwracajac na mnie najmniejszej uwagi, chociaz zdazylam sie juz rozebrac i nago lezalam na lozku. Jesli nawet mnie pozadal, to bynajmniej tego nie okazywal, o ile nerwowe podrygiwanie miesni na jego policzku nie bylo oznaka podniecenia; ale raczej nie, bo zauwazylam to juz przedtem, kiedy zdawal sie wcale nie zwracac na mnie uwagi. Wspomnialam juz, ze ogromnie lubie czystosc i porzadek i uwazam, ze swiadcza one dobrze o charakterze czlowieka. Ale tego wieczoru owo zamilowanie do porzadku u Sonzogna wzbudzilo we mnie wrecz przeciwne uczucia, cos pomiedzy odraza a lekiem. Nie moglam powstrzymac sie od mysli, ze w ten sposob krzataja sie w szpitalu chirurdzy, przygotowujacy sie do krwawej operacji, albo rzeznicy, i to na oczach koziolka, ktorego maja zarznac. Lezac na lozku, czulam sie bezsilna i bezbronna, jak trup, na ktorego ciele ma byc dokonany jakis eksperyment. Jego milczenie i obojetnosc trzymaly mnie w niepewnosci, co zrobi ze mna, kiedy skonczy sie rozbierac, do tego stopnia, ze gdy stanal juz przy mnie, calkiem nagi, i polozyl mi rece na ramionach, jak gdyby chcial mnie obezwladnic, nie moglam sie opanowac i zadrzalam ze strachu. On spostrzegl to i syknal przez zeby:
— Co ci jest?
— Nic… — odpowiedzialam — masz lodowate rece.
— Nie podobam ci sie, co? — mowil stojac przy lozku i w dalszym ciagu trzymajac mnie za ramiona — wolisz takich, ktorzy ci placa, co? — Wpatrywal sie przy tym we mnie i jego spojrzenie bylo naprawde nie do zniesienia.
— Dlaczego? — odpowiedzialam. — Jestes takim samym mezczyzna jak kazdy inny i przeciez sam powiedziales, ze zaplacisz mi podwojnie.
— A ja wiem swoje — odrzekl. — Ty i tobie podobne lubicie ludzi bogatych, eleganckich… Ja jestem taki sam jak ty… a wam, szmatom, podobaja sie tylko panowie!
Mowil tonem groznym i nieugietym, jak podczas sprzeczki z Ginem, ktoremu nawymyslal, korzystajac z byle pretekstu; zrozumialam, ze chce wywolac awanture. Wtedy myslalam, ze ma jakies ukryte pretensje do Gina, ale teraz uswiadomilam sobie, ze glowna role odgrywa tu jego wyczulona i stale napieta podejrzliwosc i ze, gdy ogarnia go ten demon, cokolwiek sie powie, nigdy mu sie nie dogodzi. Nieco dotknieta odpowiedzialam:
— Dlaczego mnie obrazasz? Powiedzialam ci przeciez, ze dla mnie wszyscy mezczyzni sa jednakowi.
— Gdyby tak bylo, nie mialabys takiej miny… Nie podobam ci sie, co?
— Przeciez ci mowie, ze…
— Nie podobam ci sie, co? — ciagnal dalej z uporem. — Bardzo mi przykro, ale zmusze cie do tego, zebym ci sie podobal.
— Odczep sie ode mnie! — zawolalam z nagla irytacja.
— Dopoki ci bylem potrzebny, zeby przegnac tego twojego gogusia — mowil dalej — tos mnie chciala… a potem probowalas mnie splawic, ale sie nie dalem… Nie podobam ci sie i tyle.
Teraz zaczelam sie bac naprawde. Jego zaczepne slowa, glos spokojny i bezlitosny, nieruchome spojrzenie oczu, ktore z niebieskich zrobily sie czarne, to wszystko zdawalo mi sie grozna zapowiedzia. I zdalam sobie sprawe, niestety za pozno, ze wszelkie proby powstrzymania go od tego, co zamierzal zrobic, bylyby trudem rownie beznadziejnym jak zatrzymanie zlomu skalnego staczajacego sie po urwistym zboczu. Gwaltownie wstrzasnelam ramionami; bylo to wszystko, co moglam zrobic.
— Nie podobam ci sie, co?… Wykrzywiasz sie ze wstretem, kiedy cie dotykam, ale zaraz zrobisz inna minke, moja milusia. — Podniosl reke i zamierzyl sie na mnie. Spodziewalam sie tego i zaslonilam twarz ramieniem. Ale i tak udalo mu sie mnie uderzyc z wscieklym rozmachem, najpierw w jeden policzek, a potem, kiedy usilowalam odwrocic twarz, w drugi. Spotkalo to mnie po raz pierwszy w zyciu, totez przez chwile, pomimo piekacego bolu, bylam raczej zdumiona niz przybita. Odslonilam twarz i powiedzialam:
— Wiesz, co ci powiem? Ze jestes nieszczesliwym czlowiekiem.
Byl zaskoczony moimi slowami. Usiadl na krawedzi lozka i trzymajac sie obydwiema rekami materaca, kolysal sie przez chwile. Po chwili powiedzial nie patrzac na mnie:
— Kazdy czlowiek jest nieszczesliwy.
Dodalam jeszcze:
— Trzeba miec wielka odwage, zeby uderzyc kobiete. — Nie moglam mowic dalej, bo oczy napelnily mi sie lzami, nie dlatego, ze mnie uderzyl, ale rozdraznily mnie wszystkie przykre i wstretne zdarzenia tego wieczoru. Przypomnialam sobie Gina lezacego w rynsztoku i to, ze wcale sie nim nie zajelam, tylko najspokojniej odeszlam z Sonzognem, myslac tylko o jego nadzwyczajnych muskulach. Poczulam wyrzuty sumienia, litosc do Gina i obrzydzenie do siebie samej; zrozumialam, ze ponosze kare za moja nieczulosc i glupote z tej samej reki, ktora powalila Gina. Spodobalo mi sie uzycie przemocy i teraz ta sama przemoc zwrocila sie przeciwko mnie. Popatrzalam przez lzy na Sonzogna. Siedzial na krawedzi lozka, nagi, o skorze bialej i nie owlosionej, nieco przygarbiony, ze zwieszonymi rekami, nie zdradzajacymi na oko jego nadludzkiej sily. Odczulam nagle pragnienie, zeby obalic dzielaca nas przepasc. Powiedzialam z wysilkiem:
— Czy moglbys mi chociaz powiedziec, dlaczego mnie uderzyles?
— Mialas taki dziwny wyraz twarzy. — Drgala mu skora na policzku, wygladal na zamyslonego.
Zrozumialam, ze jezeli chce zdobyc jego zaufanie, musze powiedziec mu, o czym myslalam, i nic nie zatajac.
— Przypuszczales, ze mi sie nie podobasz — powiedzialam — myliles sie.
— Byc moze.
— Myliles sie… ja po prostu, sama nie wiem dlaczego, balam sie ciebie i dlatego mialam taka mine.
Na te slowa odwrocil sie gwaltownie i popatrzyl na mnie podejrzliwie. Ale uspokoil sie natychmiast i zapytal nie bez dumy:
— Balas sie mnie?
— Tak.
— I jeszcze teraz sie boisz?
— Nie, teraz mozesz mnie nawet zabic, nic mnie juz nie obchodzi. — Mowilam prawde i w tej chwili prawie chcialam, zeby mnie zabil, bo stracilam nagle ochote do zycia. Ale on rozgniewal sie i rzekl:
— Co tu w ogole mowic o zabijaniu?… Ale dlaczego sie mnie balas?
— Sama nie wiem… balam sie i tyle… Tego nie mozna wytlumaczyc.
— A czy czasami balas sie takze Gina?
— Nigdy, dlaczego mialabym sie go bac?
— No to dlaczego mnie sie boisz? — W tej chwili w glosie jego przebijala juz nie duma, ale wscieklosc.
— Balam sie ciebie — odrzeklam chcac go ulagodzic — bo czulam, ze jestes do wszystkiego zdolny.
Nic nie odpowiedzial i rozmyslal nad czyms przez chwile, po czym odwrocil sie i zapytal tonem pogrozki:
— Co to wszystko ma znaczyc? Czy chodzi ci o to, zebym sie ubral i wyniosl sie stad jak najpredzej?
Spojrzalam na niego i zrozumialam, ze znowu owladnal nim niepohamowany gniew. Odmowa wywolalaby nowa awanture, a moze i cos gorszego. Musialam sie zgodzic, nie bylo na to rady. Przejela mnie zgroza na mysl, ze te jego wyblakle oczy patrzec na mnie beda podczas stosunku. Powiedzialam niepewnie:
— Nie… skadze… zostan, jesli masz ochote… ale najpierw zgas swiatlo.
Sonzogno wstal; byl drobny, szczuply, ale proporcjonalnie zbudowany, mial tylko za krotka szyje; podszedl na palcach do drzwi, zeby przekrecic kontakt. Kiedy ciemnosci zalegly pokoj, od razu zdalam sobie sprawe, ze niedobrze zrobilam, kazac mu zgasic swiatlo, bo znowu ogarnal mnie lek. Czulam sie tak, jak gdyby w pokoju byl ze mna nie czlowiek, lecz lampart czy jakies inne drapiezne zwierze, ktore moze zaczaic sie w kacie i w kazdej chwili rzucic sie na mnie. Mozliwe, ze Sonzogno wracal tak wolno, bo szedl po omacku wsrod krzesel i innych mebli, a moze tylko pod wplywem strachu wydawalo mi sie, ze tak wolno idzie. W kazdym razie mialam wrazenie, ze uplynela cala wiecznosc, zanim wrocil do lozka, a kiedy poczulam na sobie jego rece, znowu wzdrygnelam sie cala. Mialam nadzieje, ze tego nie zauwazy, ale on mial jakis niemal zwierzecy instynkt, bo prawie natychmiast uslyszalam tuz obok jego glos:
— Czy jeszcze sie boisz?
Musial w tych ciemnosciach stac przy mnie moj aniol stroz, bo natychmiast wyczulam po tonie glosu