dalsze dyskusje, schyla sie czy tez odwraca. Sonzogno chwyta przycisk z brazu i trafia go w glowe. Jubiler usiluje ratowac sie ucieczka, ale Sonzogno rzuca sie na niego i wymierza cios za ciosem, dopoki me ma pewnosci, ze tamten nie zyje. Wtedy odsuwa trupa, przeszukuje szuflady, zabiera pieniadze i ucieka. Przeczytalam w gazecie, ze zanim wyszedl, w przyplywie wscieklosci kopnal obcasem w twarz lezacego na ziemi trupa.
Jak zaczarowana, roztrzasalam wszystkie szczegoly zbrodni. Prawie z czuloscia towarzyszylam kazdemu gestowi Sonzogna, wcielalam sie w jego reke podajaca puderniczke, chwytajaca przycisk, w jego noge, ktora kopnal zmarlego w twarz. Ale jak juz wspomnialam, wyobrazenia te nie mialy w sobie ani cienia grozy i nie odnosilam sie do nich ani krytycznie, ani przychylnie. Po prostu delektowalam sie nimi, jak dzieci sluchajace bajek opowiadanych przez matke, w cieplym kaciku, zgrupowane u jej kolan, sledzac zachlannie przygody basniowych bohaterow. Tyle tylko, ze moja bajka byla krwawa i ponura, ze jej bohaterem byl Sonzogno i ze moj zachwyt pomieszany byl ze smutkiem i odretwieniem. Aby dotrzec do tajemniczego znaczenia tej bajki, od nowa przebiegalam mysla wszystkie fazy zbrodni, napawalam sie ta posepna uciecha i znow stawalam w obliczu tajemnicy. Wsrod tych klebiacych sie obrazow — jak ktos, kto przeskakujac przepasc, nie obliczy odleglosci i wpada w otchlan, tak ja miedzy jedna mysla a druga pograzylam sie we snie.
Obudzilam sie po paru godzinach, a raczej zaczynalo sie budzic moje cialo, bo umysl, ogarniety jakas tepota, spal jeszcze. Zaczelam sie budzic rekami, wyciagajac je przed siebie w ciemnosciach jak slepiec, nie mogac odgadnac, gdzie sie wlasciwie znajduje. Zasnelam lezac na lozku, a teraz stalam na ziemi, w jakims bardzo ciasnym pomieszczeniu, miedzy gladkimi, hermetycznie zamknietymi, prostopadlymi scianami. Przyszlo mi do glowy, ze jest to cela wiezienna, co polaczylo sie od razu ze wspomnieniem pokojowki, zaaresztowanej z winy Gina. Ja bylam ta pokojowka i cierpialam nad niesprawiedliwoscia, jaka ja spotkala. Wynikiem tego cierpienia byla moja fizyczna przemiana w pokojowke; kazalo mi ono przybrac jej postac, jej wyraz twarzy, jej ruchy. Ukrylam twarz w dloniach i myslalam o tym, ze niesprawiedliwie zamknieto mnie w wieziennej celi, z ktorej nie ma wyjscia. Ale jednoczesnie wiedzialam, ze jestem Adriana, ktorej nie wyrzadzono krzywdy, ktora nie siedzi w wiezieniu, i uswiadamialam sobie, ze wystarczy jeden ruch, zeby sie wyzwolic i nie byc juz pokojowka. Jaki mial to byc ruch, tego nie moglam odgadnac, chociaz pragnienie wyrwania sie z tego wiezienia, stworzonego przez litosc i cierpienie, sprawialo mi niewypowiedziana meke. Nagle, jak swieczki, ktore staja nam w oczach przy gwaltownym uderzeniu, blysnelo w mojej glowie nazwisko Astarity. „Pojde do Astarity i on ja uwolni” — pomyslalam. Znowu wyciagnelam rece przed siebie i wyczulam, ze sciany celi rozsunely sie tworzac waska, podluzna szczeline, przez ktora moglam sie przesliznac. Zrobilam kilka krokow w ciemnosci, wymacalam palcami kontakt i przekrecilam go z histerycznym pospiechem. Swiatlo zalalo pokoj. Stalam przy drzwiach, bez tchu, naga, twarz i cialo pokrywal mi zimny, perlisty pot. To, co bralam za cele, bylo naroznikiem pokoju, miedzy szafa a komoda. Byl on istotnie bardzo ciasny i tak zastawiony meblami, ze prawie niedostepny. We snie wstalam i poszlam sie tam schowac.
Znowu zgasilam swiatlo i polozylam sie. Przed zasnieciem pomyslalam jeszcze, ze nie zdolam wprawdzie wskrzesic jubilera, ale moge, a przynajmniej sprobuje, ratowac pokojowke. Uwazalam, ze powinnam sie tym zajac wlasnie teraz, kiedy stwierdzilam, ze wcale nie jestem taka dobra, jak mi sie zdawalo. A w kazdym razie ta moja dobroc nie przeszkodzila mi zasmakowac we krwi, podziwiac morderce i napawac sie zbrodnia.
Rozdzial 4
Nastepnego ranka ubralam sie starannie, wlozylam do torebki puderniczke i wyszlam, zeby zatelefonowac do Astarity. I rzecz dziwna, bylo mi lekko na duszy; znikly bez sladu wszystkie zgryzoty, ktore dreczyly mnie wczoraj po wyznaniach Sonzogna. W pozniejszym moim zyciu niejednokrotnie mialam moznosc stwierdzic, ze pycha jest najwiekszym wrogiem milosierdzia i wielka przeszkoda w uznaniu wlasnych przewinien za niemoralne. Nie odczuwalam juz teraz leku i grozy, tylko pysznilam sie na mysl, ze ja jedna w calym miescie wiem, jakie okolicznosci towarzyszyly zbrodni przy ulicy Palestro i kto byl jej sprawca. Mowilam sobie: „Wiem, kto zabil jubilera” — i wydawalo mi sie, ze patrze na ludzi i na wszystko dokola innym niz wczoraj wzrokiem. A takze mialam wrazenie, ze zmienil sie wyraz mojej twarzy, i balam sie prawie, ze mozna z niej wyczytac tajemnice Sonzogna. A przy tym mialam nieodparta pokuse, zeby opowiedziec o tym, czego sie dowiedzialam. Jak woda, ktora wystepuje z brzegow malo pojemnego naczynia, przelewal sie ze mnie ten sekret i mialam ochote odstapic go komus innemu. I przypuszczam, ze to wlasnie jest glowna przyczyna, ze przestepcy zwierzaja sie kochankom czy zonom ze swoich zbrodni. One z kolei mowia o tym jakiejs serdecznej przyjaciolce, ta powtarza dalej, az na koniec wiadomosci docieraja do policji, co staje sie zguba dla wszystkich. Mysle takze, ze przestepcy, opowiadajac o swoich zbrodniach, chca pozbyc sie chocby czesci ciezaru, ktory wydaje sie przerastac ich sily, i przerzucic go na innych. Postepuja tak, jak gdyby wina byla ladunkiem, ktory rozlozyc mozna na barkach wielu ludzi, az w koncu stanie sie on tak lekki, ze prawie niewyczuwalny. Ale tego ciezaru nie mozna zrzucic na nikogo, nie mozna sie nim z nikim podzielic, jego waga, choc rozdzielona na cale grono wtajemniczonych, nie zmniejsza sie, lecz rosnie.
Idac ulica i rozgladajac sie za automatem telefonicznym, kupilam po drodze kilka gazet, aby poszukac w nich wiadomosci o zbrodni przy ulicy Palestro. Ale uplynelo juz kilka dni od tego wydarzenia i trafilam tylko na krotka wzmianke pod tytulem: „Policja nie wpadla dotad na slad mordercy jubilera”. Pomyslalam sobie, ze jezeli Sonzogno nie popelnil jakiegos kardynalnego bledu, to moze byc pewien, ze nigdy nie zostanie przylapany. Fakt, ze ow jubiler trudnil sie nielegalnym handlem, nieslychanie utrudnial sledztwo. Jak donosily dzienniki, mial on potajemne kontakty z najrozmaitszymi ludzmi, wsrod ktorych nie braklo i metow spolecznych; zbrodniarz mogl byc rownie dobrze czlowiekiem, z ktorym widzial sie po raz pierwszy w zyciu i ktory zabil go bez premedytacji. Ta hipoteza byla najblizsza prawdy. Ale wlasnie dlatego, ze byla sluszna, dawala do zrozumienia, ze policja zrezygnowala z wykrycia przestepcy.
Znalazlam telefon w restauracji i nakrecilam numer Astarity. Nie telefonowalam do niego co najmniej od szesciu tygodni i widocznie zaskoczylam go, bo poczatkowo wcale nie poznal mego glosu i odpowiedzial tonem oficjalnym, jakiego zawsze uzywal w biurze. Przez chwile mialam wrazenie, ze nie chce mnie juz znac, i doprawdy serce scisnelo mi sie na mysl o uwiezionej pokojowce i fatalnym zrzadzeniu losu, ze oto Astarita przestal mnie kochac wlasnie teraz, gdy jego interwencja mogla uwolnic te nieszczesliwa. Jednoczesnie owo przerazenie sprawilo mi przyjemnosc, bo swiadczylo, ze odnalazlam w sobie utracona dobroc, ze naprawde chce uratowac te kobiete i ze pomimo stosunkow z morderca jestem ta sama co zawsze lagodna, poczciwa Adriana.
Wystraszona, powiedzialam swoje nazwisko i uslyszalam z ulga, ze jego glos zmienil sie od razu: stal sie zajakliwy i niepewny. Musze sie przyznac, ze poczulam przyplyw sympatii dla niego, taka milosc bowiem, zawsze pochlebna dla kobiety, napelniala mnie wdziecznoscia i dodawala pewnosci siebie.
Przymilnym glosem wyznaczylam mu spotkanie, on przyrzekl, ze nie zrobi zawodu, po czym wyszlam z restauracji.
Przez cala noc, podczas ktorej dlawily mnie te zmory, lalo jak z cebra; od czasu do czasu slyszalam przez sen szum deszczu, pomieszany z wyciem wiatru; dokola domu utworzyl sie jak gdyby mur niepogody, potegujac jeszcze moja samotnosc i otaczajace mnie ciemnosci, wsrod ktorych staczalam walke. Ale o swicie deszcz ustal, a ostatnie podmuchy wiatru znalazly jeszcze dosc sily, aby rozwiac chmury, pozostawiajac czyste niebo i nieruchome powietrze. Po telefonie do Astarity szlam aleja wysadzana platanami, w pierwszych promieniach porannego slonca. Po koszmarnym, czesto przerywanym snie pozostalo mi tylko lekkie oszolomienie, ktore zreszta na swiezym powietrzu szybko minelo. Napawalam sie piekna pogoda, wszystko, na co tylko rzucilam okiem, wydawalo mi sie zajmujace, przyciagalo moj wzrok i napelnialo mnie zachwytem. Podobaly mi sie wilgotne krawedzie obsychajacych juz chodnikow, pnie platanow o korze pokrytej luskami bialymi, zielonymi, zoltymi, brunatnymi, ktore z daleka wygladaly jak zlote; podobaly mi sie fasady domow, nasiakniete po nocnej ulewie duzymi plamami wilgoci; podobali mi sie poranni przechodnie, mezczyzni szybko idacy do pracy, sluzace z przewieszonymi przez ramie koszykami, male dzieci, chlopcy i dziewczynki z ksiazkami i teczkami, prowadzone za reke przez rodzicow lub starsze rodzenstwo. Zatrzymalam sie, zeby dac jalmuzne staremu zebrakowi, i szukajac pieniedzy w torebce spogladalam z czuloscia na jego stary wojskowy plaszcz, polatany na rekawach i kolnierzu. Byly tam laty szare, brazowe, zolte i zielone, w kolorze mniej wyblaklym niz material plaszcza. Z przyjemnoscia obserwowalam ich barwy i podziwialam, jak starannie byly przyszyte rzucajacymi sie w oczy, duzymi czarnymi sciegami; bezwiednie zastanawialam sie, ile musial sie ten staruszek napracowac, wycinajac nozyczkami przetarte czesci, dobierajac laty ze starych lachmanow, podkladajac je pod dziury i przyszywajac z namaszczeniem. Te laty tak mnie zachwycily, jak glodnego zachwyca widok chleba wyjmowanego z pieca, i odchodzac nie moglam sie powstrzymac, zeby nie obejrzec sie jeszcze kilka razy. I wowczas nagle nasunela mi sie mysl, jak by to bylo