— Nie sa chyba bogaci.
— Skad wiesz?
— Bo tak mozna sadzic po ich wygladzie.
— Tommaso to syn naszego rzadcy — powiedzial — a ten drugi jest nauczycielem.
— Nie podobal mi sie.
— Kto?
— Ten nauczyciel; jest po prostu wstretny, patrzal na mnie w niedwuznaczny sposob, kiedy powiedzialam, ze sie kochalismy.
— Widocznie mu sie spodobalas.
Milczelismy przez dluzsza chwile, a potem odezwalam sie:
— Wstydzisz sie pewnie przedstawic mnie jako swoja narzeczona? Moze bedzie lepiej, jezeli juz pojde do domu.
Wiedzialam, ze jest to jedyny sposob, aby wycisnac z niego odrobine czulosci: szantazowac go, ze sie mnie wstydzi. Istotnie, natychmiast objal mnie wpol i powiedzial:
— Przeciez ja sam ci to zaproponowalem… Dlaczego mialbym sie tego wstydzic?
— Nie wiem… widze, ze jestes w zlym humorze.
— Nie jestem w zlym humorze, jestem oszolomiony — odrzekl mentorskim tonem — z powodu tego, co bylo miedzy nami… Daj mi troche czasu, a zaraz przyjde do siebie.
Zauwazylam, ze jest jeszcze bardzo blady i ze wstretem pali papierosa.
— Masz racje — powiedzialam — przepraszam cie, ale ty jestes zawsze taki zimny i obojetny, ze chwilami trace glowe. Gdybys byl inny, nie nalegalabym tak przed chwila, zeby zostac.
Rzucil papierosa i odrzekl:
— To nieprawda, ze jestem zimny i obojetny!
— A jednak…
— Bardzo mi sie podobasz — mowil dalej, patrzac na mnie uwaznie — i wlasnie przed chwila nie sprzeciwilem ci sie, choc mialem zamiar to zrobic.
Ucieszylam sie jego slowami i spuscilam oczy bez slowa.
— Ale pomimo to — dorzucil — uwazam, ze masz racje, ze tego nie mozna nazwac miloscia.
Serce mi sie scisnelo i szepnelam bezwiednie:
— A co to jest milosc, wedlug ciebie?
— Gdybym cie kochal — odpowiedzial — nie chcialbym przed chwila, zebys poszla… i nie bylbym taki zly, ze chcesz zostac.
— Byles zly?
— Tak… i teraz rozmawialbym z toba, bylbym wesoly, pogodny, ozywiony, dowcipny, mowilbym ci komplementy, piescil, calowal, robilbym plany na przyszlosc… Czy to wlasnie nie jest milosc?
— Tak — powiedzialam powoli — a w kazdym razie to wyplywa z milosci.
Zamilkl na dluzsza chwile, a potem powiedzial obojetnie, z oschla skromnoscia:
— Wszystko robie w taki sam sposob, bez serca i bez uczucia. Traktuje wszystko rozumowo, na zimno, powierzchownie. Taki juz jestem i nie zanosi sie na to, zebym sie kiedykolwiek zmienil.
Przemoglam sie z trudem i odrzeklam:
— Nic sie tym nie przejmuj! Podobasz mi sie taki, jaki jestes — i uscisnelam go z wielka czuloscia. Prawie w tej samej chwili otworzyly sie drzwi i ukazala sie w nich stara sluzaca, zapraszajac nas do stolu.
Przez korytarz przeszlismy do jadalni. Pamietam ten pokoj ze wszystkimi szczegolami, jak rowniez osoby, ktore w nim zastalam, bo w tej chwili wrazliwosc moja byla wyczulona niczym blona fotograficzna. Wydalo mi sie, ze sama nie wchodze do jadali, ale ze widze siebie wchodzaca tam i rozgladajaca sie dokola smutnymi, szeroko otwartymi oczyma. Moze w ten sposob przejawia sie bunt przeciwko rzeczywistosci, ktora sprawia cierpienie i ktora chcialoby sie odmienic.
Wdowa Medolaghi wydala mi sie nie wiadomo dlaczego podobna do hebanowych mebli w salonie, inkrustowanych perlowa masa. Byla to kobieta w dojrzalym wieku, o imponujacej postawie, szeroka w biodrach, z poteznym biustem, ubrana w czarna jedwabna suknie. Jej szeroka, obwisla twarz przypominala odcieniem swojej bladosci wlasnie te inkrustacje z perlowej masy i otoczona byla kruczymi wlosami, ktore wygladaly na farbowane. Oczy jej byly sino podkrazone. Stala przy stole, przed kwiecista waza, i ruchem pelnym godnosci rozlewala zupe na talerze. W swietle wiszacej nad stolem lampy uwydatnial sie jej biust, przypominajacy duzy, czarny, lsniacy pakunek. Twarz pograzona w polcieniu, z podkrazonymi oczami wygladala jak w czarnej satynowej karnawalowej maseczce. Stol byl maly i lezaly na nim cztery nakrycia, po jednym z kazdej strony. Corka pani Medolaghi siedziala juz na swoim miejscu i nie wstala na nasz widok.
— Pani usiadzie tutaj — powiedziala wdowa Medolaghi. — Jak pani na imie?
— Adriana.
— Prosze, tak samo jak mojej corce — rzekla ze zdawkowa uprzejmoscia — mamy wiec dwie Adriany.
Mowila to wszystko chlodno, nie patrzac na nas, moja obecnosc najwyrazniej jej nie dogadzala. Jak juz wspomnialam, nie malowalam sie prawie wcale, nie tlenilam wlosow, jednym slowem, nic nie zdradzalo mojej profesji. Ale od razu rzucalo sie w oczy, ze jestem dziewczyna z ludu, prosta i niewyksztalcona, i bynajmniej nie mialam zamiaru tego ukrywac. „Coz za osobe wprowadza sie do mego domu! — myslala zapewne w tej chwili wdowa Medolaghi — jakas prostaczke!”
Usiadlam i spojrzalam na dziewczyne, ktora nosila moje imie. Wszystko: i glowa, i piersi, i biodra, bylo u niej doslownie o polowe mniejsze niz u mnie. Byla chuda, miala rzadkie wlosy, twarz pociagla i delikatna, oczy zgaszone i jakby wyleknione. Przygladalam sie jej i zobaczylam, ze spuszcza wzrok pod moim spojrzeniem. Pomyslalam, ze jest niesmiala, i zeby przelamac pierwsze lody, powiedzialam:
— Jakie to dziwne! Nosimy to samo imie, a jestesmy tak bardzo od siebie rozne!
Powiedzialam to bezmyslnie, po prostu dla zagajenia rozmowy, i slowa moje zabrzmialy glupio, ale bylam zdziwiona, ze nie otrzymuje odpowiedzi. Dziewczyna spojrzala na mnie szeroko otwartymi oczyma, po czym bez slowa schylila glowe nad talerzem i zaczela jesc. I wtedy nagle przyszlo na mnie olsnienie, zrozumialam wszystko: dziewczyna nie byla niesmiala, tylko przerazona, a powodem jej przerazenia bylam ja. Przerazala ja moja pieknosc, wykwitajaca w szarej atmosferze tego mieszkania niczym roza wsrod pajeczyn, kipiaca we mnie zywotnosc, ktorej nie mozna bylo nie zauwazyc, nawet gdy siedzialam w milczeniu i bez ruchu, a przede wszystkim moje gminne pochodzenie. Niewatpliwie, bogaci nie lubia biedakow, ale bynajmniej sie ich nie boja i umieja trzymac ich z daleka zimnym i pogardliwym zachowaniem. Ale biedak, ktory z racji pochodzenia i wychowania uwaza sie za przynaleznego do swiata bogaczy, trzesie sie po prostu ze strachu przed prawdziwym nedzarzem, jak czlowiek, ktory ma sklonnosc do jakiejs choroby i czuje, ze juz jest nia zarazony. Panie Medolaghi z pewnoscia nie byly bogate, skoro odnajmowaly pokoje; czujac swoje ubostwo i nie przyznajac sie do niego, uwazaly moja obecnosc w ich domu za cos niebezpiecznego i obrazliwego zarazem. Kiedy sie odezwalam, dziewczyna pomyslala zapewne: „Ta przybleda zagaduje mnie, chce spoufalic sie ze mna, a potem nie bede mogla sie od niej odczepic”. Zrozumialam to wszystko w jednej chwili i postanowilam, ze nie pisne juz ani slowa do konca kolacji.
Ale matka, bardziej obyta, a moze bardziej wscibska, nie chciala zrezygnowac z konwersacji.
— Nie wiedzialam, ze pan jest zareczony — zwrocila sie do Mina — a od jak dawna?
Mowila afektowanym glosem i jakby spoza olbrzymiego biustu, ktory chronil ja niczym wal obronny.
— Od miesiaca — odrzekl Mino. Byla to prawda, poznalismy sie miesiac temu.
— Panska narzeczona jest rzymianka?
— Tak, i to od siedmiu pokolen.
— A kiedy macie panstwo zamiar sie pobrac?
— Niedlugo, kiedy tylko zwolni sie dom, w ktorym mamy zamieszkac.
— Ach tak! Panstwo macie juz nawet dom?
— Tak, wille z ogrodkiem… z wiezyczka… bardzo ladniutka.
Tak wiec opisywal swoim ironicznym tonem mala wille stojaca przy alei niedaleko mojego domu, ktora mu niegdys pokazalam. Powiedzialam z wysilkiem:
— Jesli bedziemy czekali na to mieszkanie, to chyba nigdy sie nie pobierzemy.
— Bajki! — zawolal wesolo Mino. Wydawalo sie, ze calkiem juz przyszedl do siebie, nawet twarz jego nie