— Kiedy?
— Jutro po kolacji.
— Doskonale. — Schwycilam jego dlon i chcialam ja pocalowac. Opuscil szybko reke, ale i tak musnelam ja wargami. Zbieglam szybko ze schodow, nie ogladajac sie za siebie.
Rozdzial 7
Po tym dniu wrocilam do dawnego zycia. Kochalam Mina naprawde i raz po raz ogarnialo mnie pragnienie, zeby rzucic te profesje, ktora nie szla w parze z prawdziwa miloscia. Ale milosc nie przyczynila sie do zmiany moich warunkow materialnych. Nie mialam pieniedzy ani mozliwosci zarobkowania w inny sposob. Za nic w swiecie nie przyjelabym nic od Mina, a zreszta i jego fundusze byly ograniczone, bo to, co przysylala mu rodzina, ledwie wystarczylo na utrzymanie w miescie. Co wiecej, stale odczuwalam nieprzezwyciezona ochote, zeby placic za niego w restauracjach i kawiarniach, do ktorych chodzilismy razem. On nigdy nie chcial sie na to zgodzic i za kazdym razem jego odmowa przepelniala mnie rozczarowaniem i gorycza. Kiedy nie mial pieniedzy, zabieral mnie do parku, gdzie siadalismy na laweczce gawedzac i obserwujac przechodniow, tak jak to robia biedacy. Pewnego dnia powiedzialam mu:
— Co to szkodzi, ze nie masz pieniedzy i tak mozemy pojsc do kawiarni. Co sie stanie, jezeli ja raz za ciebie zaplace!
— Nie, nie zgadzam sie.
— Ale dlaczego? Chce isc do kawiarni i czegos sie napic!
— To idz sama.
Szlo mi nie tyle o samo pojscie do kawiarni, ile o to, zeby przy tej okazji za niego zaplacic. Owo pragnienie plynelo z glebi mego serca, bylo rozpaczliwe, zawziete. A bylabym jeszcze bardziej szczesliwa, gdybym mogla nie tylko za niego placic, ale oddawac mu pieniadze, wszystkie pieniadze, jakie zarabialam od moich przygodnych kochankow. Wydawalo mi sie, ze tylko w ten sposob prawdziwie okazalabym mu swoja milosc, ze wiezy materialne, jakimi przykulabym go do siebie, okazalyby sie silniejsze od wzgledow uczuciowych. Pewnego razu powiedzialam mu:
— Chcialabym dawac ci pieniadze, nawet nie wiesz, ile by mi to sprawilo radosci, i mysle, ze tobie byloby przyjemnie brac je ode mnie.
Rozesmial sie i odpowiedzial:
— Nasze stosunki, przynajmniej jesli o mnie idzie, bynajmniej nie sa oparte na przyjemnosci.
— A w takim razie na czym?
Zawahal sie i odrzekl:
— Na twoim nieugietym postanowieniu, zeby mnie kochac, i na mojej slabosci wobec ciebie, ale wcale nie jest powiedziane, ze ta slabosc nie ma granic.
— Co to znaczy?
— To bardzo proste — odpowiedzial — tlumaczylem ci juz to wiele razy: jestesmy razem, bo ty tak chcialas, ja natomiast nie chcialem i nadal, przynajmniej teoretycznie, nie chce.
— Dosyc… przestan — przerwalam mu — nie mowmy o naszej milosci! Zle zrobilam, ze w ogole powrocilam do tego tematu.
Rozmyslajac nad charakterem Mina, zawsze dochodzilam do bolesnego wniosku, ze on mnie nie kocha, ze jestem dla niego czyms w rodzaju krolika doswiadczalnego. W gruncie rzeczy zajety byl tylko soba i na kazdym kroku mozna bylo stwierdzic, jak trudny i skomplikowany ma charakter. Byl on, jak juz wspomnialam, chlopcem z zamoznej rodziny z prowincji, byl subtelny, inteligentny, kulturalny, powazny, wyksztalcony. Nie lubil mowic o swoich bliskich, ale wystarczylo mi kilka krotkich wzmianek, zeby domyslic sie od razu, iz jego dom rodzinny byl wlasnie taki, jaki wymarzylam sobie w moich nierealnych snach o normalnym zyciu i w jakim pragnelabym sie byla urodzic. Rodzina z tradycjami, ojciec lekarz i wlasciciel ziemski, matka jeszcze mloda, zyjaca tylko dla domu, meza i dzieci, oprocz Mina trzy mlodsze corki i starszy syn. W relacji Giacoma, co prawda, ojciec jego byl to totumfacki cieszacy sie prowincjonalnym autorytetem, matka bigotka, siostry mialy pstro w glowie, a starszy brat byl po prostu hulaka w rodzaju Giancarla. Ale byly to zwykle ludzkie przywary, a mnie, urodzonej i zyjacej w calkiem odmiennych warunkach, w ogole nie wydawaly sie przywarami. Poza tym byla to kochajaca sie rodzina, a Mino byl ulubiencem zarowno rodzicow, jak rodzenstwa.
Uwazalam, ze powinien byc bardzo szczesliwy, przyszedlszy na swiat w takiej rodzinie. A tymczasem Mino odczuwal w stosunku do nich niechec, antypatie, niesmak, czego nie moglam pojac. I taka sama niechec, taka sama antypatie i taki sam niesmak zdawal sie zywic takze do siebie za to, czym byl i co robil. Wydawalo sie, ze ta nienawisc do samego siebie jest odbiciem jego nienawisci do rodziny. Slowem, nienawidzil w sobie tego, co wiazalo go jeszcze z rodzina, czy tez przesiakniete bylo wplywem srodowiska rodzinnego. Powiedzialam juz, ze byl wyksztalcony, kulturalny, inteligentny, delikatny, powazny. Ale pogardzal ta inteligencja, kultura, wyksztalceniem, delikatnoscia, powaga tylko dlatego, iz podejrzewal, ze zawdziecza je swojemu otoczeniu i warunkom, w jakich sie urodzil i wyrosl.
— No, dobrze — powiedzialam mu pewnego razu — ale kim ty wlasciwie chcialbys byc? Przeciez to sa nadzwyczajne zalety, powinienes Bogu dziekowac, ze je posiadasz.
— E tam — odpowiedzial polgebkiem — niewiele mi z tego przyszlo! Osobiscie wolalbym byc taki jak Sonzogno. — Nie wiem czemu, ale opowiadanie o Sonzognu wywarlo na nim wielkie wrazenie.
— Straszne! — zawolalam. — To potwor, a ty chcialbys byc podobny do tego potwora!
— Oczywiscie, ze nie chcialbym byc we wszystkim podobny do niego — wyjasnil ze spokojem — wymienilem Sonzogna, zeby wytlumaczyc moja mysl, bo Sonzogno nadaje sie do zycia na tym swiecie, a ja nie.
— A czy interesuje cie — odpowiedzialam na to — czym ja bym chciala byc?
— No powiedz!
— Chcialabym byc — zaczelam mowic powoli, napawajac sie wlasnymi slowami, w ktorych zdawaly sie byc zamkniete od dawna wypieszczone marzenia — tym, czym ty jestes i z czego jestes taki niezadowolony… Chcialabym urodzic sie jak ty w zamoznej rodzinie, ktora dalaby mi wyksztalcenie, chcialabym zyc w slicznym, czystym domu, takim jak twoj, chcialabym miec, tak jak ty, dobrych nauczycieli, cudzoziemki za guwernantki, chcialabym spedzac, tak jak ty, lato nad morzem albo w gorach, miec piekne suknie, bywac, przyjmowac, a potem chcialabym wyjsc za maz, za kogos, kto by mnie kochal, za dzielnego czlowieka, ktory by pracowal i byl zamozny, chcialabym miec z nim dzieci i zyc u jego boku.
Rozmawialismy lezac na lozku. I Mino, jak to czesto robil, rzucil sie nagle na mnie, tulac mnie do siebie, mietoszac i powtarzajac:
— Wiwat! Wiwat! Wiwat! Jednym slowem, chcialabys byc taka jak pani Lobianco!
— Kto to jest pani Lobianco? — zapytalam zmieszana i nieco dotknieta.
— Straszliwa megiera, ktora stale zaprasza mnie na przyjecia, w nadziei, ze zakocham sie w jednej z jej okropnych corek i ze zostane jej zieciem. Bo ja jestem, jak to sie mowi w swiatowym zargonie, dobra partia.
— Alez ja wcale nie chlalabym byc taka jak pani Lobianco!
— Musialabys byc taka, gdybys miala to wszystko, o czym mowilas. Pani Lobianco takze pochodzi z bogatej rodziny, ktora dala jej jak najlepsze wyksztalcenie, dobrych nauczycieli, cudzoziemki za guwernantki, skonczyla szkole i, zdaje sie, nawet uniwersytet, ona takze wychowala sie w pieknym, czystym domu, takze jezdzila latem w gory albo nad morze, takze miala piekne suknie, bywala i przyjmowala wizyty bez konca… ona takze wyszla za maz za dzielnego czlowieka, inzyniera Lobianco, ktory pracuje i przynosi do domu mnostwo pieniedzy! Maz, ktoremu, zdaje sie, nawet byla wierna, dal jej kilkoro dzieci, dla dokladnosci: jednego syna i trzy corki, a pomimo wszystko mowie ci, ze to jest straszna megiera!
— Moze i jest megiera… niezaleznie od swego srodowiska.
— Nie, jest taka sama jak jej przyjaciolki i przyjaciolki jej przyjaciolek.
— Mozliwe — odpowiedzialam probujac wywinac sie z jego uscisku — ale kazdy obdarzony jest innym charakterem; moze pani Lobianco to megiera… ale jestem pewna, ze ja zyjac w takich warunkach bylabym o wiele lepsza niz teraz.
— Bylabys nie mniej straszna od pani Lobianco!