— Jestem pewien, ze to nie trucizna.
Polizal palec i sprobowal odrobine.
— To cukier — oswiadczyl.
Downey, ktory najwyrazniej nie mogl odzyskac panowania nad soba, pogrozil Vimesowi palcem.
— Sam pan przyznal, ze jest niebezpieczny! — wrzasnal.
— Oczywiscie. Gdyby pan jadl tego duzo, zobaczylby pan, co robi z zebami! — huknal Vimes w odpowiedzi. — A mysleliscie, ze co to jest?
— Otrzymalismy informacje… — zaczal Boggis.
— Ach, otrzymaliscie informacje, tak? Slyszal pan, kapitanie? Otrzymali informacje. No, czyli wszystko w porzadku.
— Dzialalismy w dobrej wierze…
— Niech pomysle. Ta wasza informacja to cos w stylu: Vimes jest na komendzie pijany do nieprzytomnosci, a w biurku ma torbe arszeniku? Zaloze sie, ze bardzo chcieliscie podzialac troche w dobrej wierze, co?
Pani Palm odchrzaknela.
— To zaszlo za daleko. Ma pan racje, sir Samuelu. Wszystkim nam ktos przyslal liscik. — Wreczyla Vimesowi skrawek papieru zapisany duzymi, drukowanymi literami. — Jak widze, zostalismy wprowadzeni w blad. — Obrzucila groznym spojrzeniem Boggisa i Downeya. — Prosze o wybaczenie, sir Samuelu. Idziemy, panowie.
Zniknela za drzwiami. Boggis szybko podazyl za nia.
Downey wytarl nos chusteczka.
— Jaka jest cena gildii za panska glowe, sir Samuelu? — zapytal.
— Dwadziescia tysiecy dolarow.
— Doprawdy? Sadze, ze stanowczo nalezy podniesc panska kategorie.
— Jestem zachwycony. Bede musial kupic nowe sidla na niedzwiedzie.
— Ja, tego… Odprowadze pana do wyjscia — wtracil Marchewa.
Kiedy wrocil, znalazl Vimesa obmacujacego mur za oknem.
— Ani cegla nietknieta… — mruczal do siebie. — Ani kafelek nieobluzowany… A od frontu caly czas ktos siedzial na dyzurze. Dziwne…
Wzruszyl ramionami i wrocil do biurka. Siegnal po liscik.
— I nie spodziewam sie, ze znajdziemy na tym jakies slady — stwierdzil. — Za wiele odciskow brudnych palcow na papierze. — Odlozyl kartke i spojrzal na Marchewe. — Kiedy juz znajdziemy tego czlowieka — powiedzial — gdzies blisko szczytu listy zarzutow bedzie Zmuszenie komendanta Vimesa do Wylania calej Butelki Single Malta na Dywan. To zbrodnia.
Zadrzal. Sa rzeczy, do ktorych nie wolno czlowieka zmuszac.
— To obrzydliwe — stwierdzil Marchewa. — Jak mogli chocby pomyslec, ze otruje pan Patrycjusza!
— Uraza mnie raczej to, ze ich zdaniem bylbym na tyle glupi, by trzymac trucizne w szufladzie biurka — odparl Vimes, zapalajac cygaro.
— Wlasnie — zgodzil sie Marchewa. — Uznali pana za durnia, ktory trzyma dowod przestepstwa w miejscu, gdzie kazdy moze je znalezc.
— Otoz to. — Vimes rozsiadl sie w fotelu. — Dlatego wlasnie mam go w kieszeni.
Wyciagnal nogi na biurko i dmuchnal dymem. Bedzie musial pozbyc sie dywanu. Nie mial zamiaru spedzic reszty swych lat pracy w pokoju nawiedzanym przez zapach duchow upadlej mocy.
Marchewa wciaz stal z rozdziawionymi ustami.
— Na milosc bogow — powiedzial Vimes. — Przeciez to calkiem proste. Ktos sie spodziewal, ze zawolam: „Nareszcie, alkohol!” i bez zastanowienia wleje w siebie zawartosc tej flaszki. Nastepnie godne szacunku filary spoleczenstwa… — wyjal cygaro z ust i splunal — …powinny znalezc mnie, w dodatku w twojej obecnosci, co jest calkiem ladnym pociagnieciem, z dowodami mojego przestepstwa schowanymi, ale nie tak dobrze, zeby nie mozna bylo ich znalezc. — Ze smutkiem pokrecil glowa. — Widzisz, klopot polega na tym, ze kiedy czlowiek raz w tym zasmakuje, nigdy juz sie nie wyrwie.
— Przeciez zachowywal sie pan wzorowo, sir — zaprotestowal Marchewa. — Nie widzialem, zeby wypil pan chocby kropelke od…
— Ach, to… Mowilem o policyjnej robocie, nie o alkoholu. Wielu ludzi chetnie ci pomoze w sprawach alkoholu, ale nikt nie organizuje takich spotkan, gdzie mozna wstac i powiedziec: „Mam na imie Sam i jestem piekielnie podejrzliwym sukinsynem”.
Wyjal z kieszeni papierowa torbe.
— Trzeba to dac Tyleczkowi, niech sie przyjrzy — powiedzial. — Tego na pewno nie chcialbym kosztowac. Dlatego skoczylem do kantyny i nasypalem do torby cukru z miseczki. Wylowilem tylko wszystkie niedopalki Nobby’ego. — Otworzyl drzwi, wysunal glowe na korytarz i zawolal: — Tyleczek! — Po czym dodal, juz do Marchewy: — Wiesz, czuje sie znowu pelen energii. Ten stary mozg wreszcie zaczal pracowac jak trzeba. Odgadles, ze to golem dokonal tych zabojstw?
— Tak, sir.
— Aha. Ale wiesz, co w nim jest wyjatkowego?
— Nic mi nie przychodzi do glowy, sir. Z wyjatkiem tego, ze byl nowy. Mysle, ze golemy same go zrobily. Ale naturalnie potrzebny byl im kaplan, zeby wypisal slowa, i musialy wypozyczyc piekarnik pana Hopkinsona. Mysle, ze obaj starsi panowie uznali to za bardzo interesujace. W koncu byli historykami.
Tym razem to Vimes otworzyl niemo usta i znieruchomial.
Opanowal sie po chwili.
— Tak, tak, oczywiscie — przyznal glosem, ktory prawie nie drzal. — Tak, znaczy sie, to przeciez oczywiste. Widoczne jak nos na twarzy. Ale… no, doszedles do tego, co jeszcze jest w nim takie niezwykle? — zapytal, usuwajac z tonu glosu wszelkie odcienie nadziei.
— Chodzi panu o to, ze oszalal, sir?
— No, nie uwazalem go za zdobywce pierwszej nagrody w zawodach zdrowia psychicznego.
— Ale to one doprowadzily go do obledu, sir. Inne golemy. Nie zamierzaly, ale to bylo nieuniknione. Chcialy, zeby tak wiele zrobil. Byl jakby… ich dzieckiem. Tak mysle. Ich nadziejami i marzeniami. A potem odkryly, ze zabija ludzi… Wie pan, dla golema to straszne. Nie wolno im zabijac, a tu nagle ich wlasna glina…
— Dla ludzi tez nie jest to dobre zajecie.
— Ale one opieraly na nim swoja przyszlosc…
— Wzywal mnie pan, komendancie? — spytala Cheri.
— Tak. Czy to arszenik? — Vimes wreczyl jej torbe.
Cheri powachala proszek.
— Moze byc kwas arsenawy, sir. Musze to dokladniej zbadac, naturalnie.
— Myslalem, ze kwas chlupie sobie w slojach — mruknal Vimes. — Eee… Co masz na rekach?
— Lakier do paznokci, sir.
— Lakier do paznokci?
— Tak jest, sir.
— Hm… Dobrze, bardzo dobrze. Zabawne, myslalem, ze bedzie zielony.
— Nie wygladalby dobrze na palcach, sir.
— Chodzilo mi o arszenik, Tyleczek.
— Och, zwiazki arsenu wystepuja we wszystkich kolorach, sir. Siarczki… to rudy, sir… moga byc brazowe, czerwone, zolte albo szare. Potem sie je gotuje z saletra i dostaje kwas arsenawy, sir. Oraz mnostwo paskudnego dymu, ale naprawde paskudnego.
— Niebezpieczna rzecz — stwierdzil Vimes.
— Bardzo, sir. Ale uzyteczna. Garbarze, farbiarze, malarze… Nie tylko trucicielom sie przydaje.
— Dziwie sie tylko, ze ludzie bez przerwy nie padaja trupem.
— Wiekszosc uzywa golemow, sir…
Slowa wisialy w powietrzu, choc Cheri zamilkla.
Vimes pochwycil spojrzenie Marchewy i zaczal pogwizdywac falszywie pod nosem. To jest to, myslal. W tym wlasnie punkcie wypelnilo nas tyle pytan, ze zaczely sie przelewac i zmieniac w odpowiedzi.
Od wielu dni nie czul sie tak ozywiony. Niedawne podniecenie wciaz rozlewalo sie mrowieniem po zylach,