jajo? Troche sa male…
— Nie, dziekuje.
— Jest ich tu masa — rzekl laskawie Nobby. — I za darmo. Nie musisz placic.
— Mimo to…
— Potrafie zmiescic do ust szesc naraz. Popatrz…
— Zadziwiajace, panie. Zastanawialem sie jednakze, czy nie zechcialbys dolaczyc do kilku z nas w palarni.
— Fghmf? Mfgmf fgmf mgghjf?
— Istotnie. — Przyjazna reka objela Nobby’ego za ramiona i zrecznie pokierowala dalej od bufetu, hrabia zdazyl jednak porwac talerz kurzych udek. — Tak wiele osob pragnie z panem porozmawiac…
— Mgffmph?
Sierzant Colon probowal sie oczyscic, ale czyszczenie sie w wodzie z Ankh jest trudnym manewrem. Najlepsze, na co mozna liczyc, to jednolita szarosc.
Fred Colon nie osiagnal poziomu wyrafinowanej desperacji Vimesa. Vimes wyznawal poglad, ze zycie tak jest pelne nieracjonalnych elementow przydarzajacych sie ze wszystkich stron, iz szansa, by wykryc w tym jakis sens, jest wyjatkowo mala. Colon, jako czlowiek z natury bardziej optymistyczny, a z intelektu o wiele pewniejszy, ciagle jeszcze byl na etapie wiary, ze Slady sa Wazne.
Dlaczego zwiazali go takim sznureczkiem? Wciaz mial na nogach i rekach jego petle.
— Na pewno nie wiesz, gdzie bylem? — zwrocil sie do Ciut Szalonego Artura.
— Sam tam wszedles — odparl Artur, biegnac za nim. — Jak to mozliwe, ze nie wiesz?
— Bo bylo ciemno i mgliscie, a ja nie zwracalem uwagi. Dlatego. Robilem, co do mnie nalezy.
— Aha! Niezle.
— Nie marudz. Gdzie bylem?
— Mnie nie pytaj. Ja tylko poluje pod calym regionem targu bydla. Nie przejmuje sie tym, co na gorze. Jak mowilem, korytarze biegna wszedzie.
— A czy ktos w tej okolicy robi sznurek?
— Nie, tu sa same zwierzaki, mowilem. Kielbasy, mydlo i takie tam. Czy to juz jest ten moment, kiedy mi dajesz pieniadze?
Colon poklepal sie po kieszeniach.
— Bedziesz musial przyjsc na komende, Ciut Szalony Arturze.
— Musze pilnowac interesow tutaj!
— Na dzisiejsza noc mianuje cie straznikiem specjalnym — oznajmil Colon.
— Z jaka pensja?
— Dolar za nocke.
Oczka Ciut Szalonego Artura blysnely. Czerwienia.
— Na bogow, wygladasz strasznie — stwierdzil Colon. — A czemu tak sie gapisz na moje ucho?
Ciut Szalony Artur nie odpowiedzial.
Colon obejrzal sie.
Za jego plecami stal golem. Byl wyzszy niz wszystkie, jakie dotad widzial, i zbudowany bardziej proporcjonalnie — posag czlowieka zamiast zwyklej niezgrabnej figury. Byl tez przystojny w zimnym, posagowym stylu. A jego oczy swiecily jak czerwone reflektory.
Uniosl piesc nad glowe i otworzyl usta. Zajasnialo wiecej czerwonego swiatla.
Ryknal jak byk.
Ciut Szalony Artur kopnal Colona w kostke.
— Uciekamy czy jak? — zapytal.
Colon cofal sie, wciaz obserwujac golema.
— Nie… nie ma strachu, one nie moga szybko biegac — wymamrotal.
Wtedy jednak rozsadne cialo znowu zrezygnowalo ze sluchania glupiego mozgu, odpalilo nogi, odwrocilo Colona i pchnelo go w przeciwnym kierunku.
Sierzant zaryzykowal szybki rzut oka przez ramie. Golem pedzil za nim dlugimi, swobodnymi susami.
Colon przyzwyczajony byl do pracy w spokoju. Nie mial odpowiedniej budowy do szybkich biegow, o czym sie wlasnie przekonal.
Dogonil go Ciut Szalony Artur.
— A ty — wyrzezil Colon — tez pewno nie umiesz biegac szybciej niz to cos!
— Wystarczy, ze szybciej od ciebie — stwierdzil Artur. — Tedy!
Ciag drewnianych stopni prowadzil w gore po scianie magazynu. Gnom wbiegl na nie jak szczury, na ktore polowal. Colon, sapiac jak machina parowa, sunal za nim.
Zatrzymal sie w polowie drogi i obejrzal.
Golem dotarl do pierwszego stopnia. Sprawdzil go ostroznie. Drewno zaskrzypialo i cale poszarzale ze starosci schody zadygotaly.
— Nie wytrzymaja ciezaru! — krzyknal Artur. — Dran je rozwali! Tak!
Colon opanowal sie i pobiegl w gore.
Golem uznal chyba, ze drewno go utrzyma, i zaczal skakac ze stopnia na stopien. Porecze trzesly sie pod dlonmi Colona, a cala konstrukcja kolysala sie groznie.
— No, chodz! — zawolal Ciut Szalony Artur, ktory dotarl juz na dach. — Dogania cie!
Wtedy wlasnie schody runely. Colon rozpaczliwie pochwycil krawedz dachu. Potem calym cialem glucho rabnal o mur budynku.
Z dolu dobiegly trzaski drewna uderzajacego o bruk.
— Wlaz — powiedzial Artur. — No, podciagnij sie, glupia ofermo!
— Nie moge — odparl Colon.
— Dlaczego?
— Bo on mnie trzyma za noge…
— Cygaro, wasza milosc?
— Brandy, panie?
Lord de Nobbes siedzial wygodnie w fotelu, ledwie siegajac stopami podlogi. Brandy i cygara, tak? To jest zycie… Wypuscil klab dymu.
— Wlasnie rozmawialismy, panie, o przyszlosci rzadow miasta w chwili obecnej, kiedy stan zdrowia lorda Vetinari tak sie pogorszyl…
Nobby skinal glowa. O takich sprawach sie dyskutuje, kiedy sie jest jasniepanstwem. Do takich spraw sie urodzil.
Brandy rozgrzewala go przyjemnie.
— Z pewnoscia naruszyloby to aktualna rownowage, gdybysmy juz teraz zaczeli sie rozgladac za nowym patrycjuszem — odezwal sie inny fotel. — Jakie jest panskie zdanie, lordzie de Nobbes?
— No tak. Jasne. Gildie bilyby sie jak koty w worku — stwierdzil Nobby. — Wszyscy to wiedza.
— Mistrzowskie podsumowanie, jesli wolno to stwierdzic.
Z innych foteli rozlegl sie generalny pomruk aprobaty.
Nobby usmiechnal sie szeroko. Tak, to byly te luksusy, nie ma co. Bywanie u innych jasniepanstwa i wazne rozmowy o waznych sprawach zamiast wymyslania powodow, dlaczego skarbonka na herbate jest pusta… O tak.
— Poza tym, czy ktokolwiek z przywodcow gildii zdola stanac na wysokosci zadania? — mowil dalej fotel. — Naturalnie, potrafia zorganizowac gromade kupcow, ale wladac calym miastem… Nie sadze. Panowie, przyszla chyba pora, by sprawy podazyly w nowym kierunku. Pora, by krew dala znac o sobie.
Dziwacznie to ujal, pomyslal Nobby, ale najwyrazniej tak wlasnie nalezy sie wyrazac.
— W takiej chwili — ciagnal fotel — miasto z pewnoscia zwroci sie ku przedstawicielom najszacowniejszych rodow. I bedzie to w interesie wszystkich, jesli ktorys z nich wezmie na siebie to brzemie.
— Powinien sobie glowe zbadac, moim zdaniem — oznajmil Nobby. Pociagnal solidny lyk brandy i machnal cygarem. — Ale nie ma sie o co martwic — dodal. — Wszyscy wiedza, ze mamy tu pod reka krola. Zaden klopot.