— Tak.
Rzeznik wzruszyl ramionami. Kiedy ktos proponuje pieniadze, nie warto sie zastanawiac, czy jest normalny.
— To co innego — uznal. — Kiedy go kupowalem, byl wart piecset trzydziesci dolarow, ale oczywiscie teraz zdobyl nowe umiejetnosci…
Angua warknela. Wieczor byl meczacy, a zapach swiezego miesa draznil zmysly.
— Przeciez jeszcze przed chwila chcial pan go nam podarowac!
— No, podarowac owszem, ale interes to co innego…
— Zaplace jednego dolara — zaproponowal Marchewa.
— Dolara? To przeciez rozboj w bialy…
Angua blyskawicznie wyciagnela reke i chwycila go za kolnierz. Wyczuwala zyly, zapach jego krwi i strachu… Starala sie myslec o kapuscie.
— Juz prawie noc — warknela.
Podobnie jak czlowiek w zaulku, Sock takze posluchal zewu dziczy.
— Dolar — wychrypial. — W porzadku. Uczciwa cena. Jeden dolar.
Marchewa wreczyl mu monete, po czym siegnal po notes.
— Bardzo wazne jest pokwitowanie — wyjasnil. — Oficjalne i zgodne z prawem przeniesienie wlasnosci.
— Oczywiscie. Jasne. Chetnie.
Sock zerknal zrozpaczony na Angue. Nie wiedzial dlaczego, ale jej usmiech nie wygladal tak, jak powinien. Pospiesznie napisal kilka linii.
Marchewa zajrzal mu przez ramie.
Ja Gerhardt Sock oddaje okazicielowi pelne i cale prawo wlasnosci golema Dorfla w zamian za Jednego Dolara i za wszystko co golem zrobi, on tera odpowiada i niema to ze mna nic wspulnego
— Interesujacy dobor sformulowan, ale wyglada na legalny dokument — uznal, odbierajac rzeznikowi papier. — Bardzo dziekuje, panie Sock. To chyba najlepsze mozliwe rozwiazanie.
— To wszystko? Moge juz isc?
— Naturalnie. I…
Drzwi zatrzasnely sie z hukiem.
— No brawo — mruknela Angua. — Teraz masz golema. Wiesz chyba, ze odpowiadasz za wszystko, co on zrobi?
— Jesli to prawda, czemu ludzie je rozbijaja?
— Do czego chcesz go uzywac?
Marchewa spojrzal zamyslony na Dorfla, ktory stal wpatrzony w ziemie.
— Dorfl!
Golem uniosl wzrok.
— Tu jest twoj kwit. Nie musisz miec wlasciciela.
Golem ujal kartke papieru miedzy dwa grube palce.
— To znaczy, ze teraz nalezysz do siebie — mowil zachecajacym tonem Marchewa. — Sam jestes swoim wlascicielem.
Dorfl wzruszyl ramionami.
— Czego sie spodziewales? — spytala Angua. — Ze zacznie machac choragiewka?
— On chyba nie zrozumial — domyslil sie Marchewa. — Czasami trudno jest wtloczyc komus do glowy nowa mysl…
Urwal nagle.
Wyjal kartke z nieruchomych palcow Dorfla.
— To chyba moze zadzialac — stwierdzil. — Metoda wydaje sie troche… inwazyjna. Ale w koncu one rozumieja tylko slowa…
Otworzyl glowe Dorfla i wrzucil do srodka pokwitowanie.
Golem mrugnal. A dokladniej, jego oczy pociemnialy, a potem znow sie rozjarzyly. Bardzo powoli uniosl jedna reke i poklepal sie w czubek glowy. Potem uniosl druga i obracal nia w obie strony, jakby nigdy jej jeszcze nie widzial. Popatrzyl na wlasne stopy, potem wokol siebie, na skryte we mgle budynki. Spojrzal na Marchewe. Spojrzal na chmury nad ulica. I znowu na Marchewe.
A potem, bardzo wolno, wcale sie nie zginajac, runal na plecy i z hukiem uderzyl o bruk. Swiatlo w jego oczach przygaslo.
— No i masz — powiedziala Angua. — Teraz sie zepsul. Mozemy juz isc?
— Cos tam jeszcze sie jarzy — zauwazyl Marchewa. — Pewnie to bylo dla niego za wiele. Nie mozemy go tak zostawic. Moze gdybym wyjal pokwitowanie…
Przykleknal obok golema i siegnal do klapki w glowie.
Dlon Dorfla poruszyla sie tak szybko, ze nawet nie bylo widac ruchu. Nagle znalazla sie na miejscu, chwytajac Marchewe za przegub.
— Ha… — Marchewa delikatnie cofnal reke. — Najwyrazniej… czuje sie lepiej.
— Thssss — powiedzial Dorfl. Glos wibrowal we mgle.
Golemy maja usta. Usta sa elementem konstrukcji. Ale te byly otwarte i odslanialy waska linie czerwonego swiatla.
— O bogowie… — Angua cofnela sie o krok. — One nie moga mowic!
— Thssss! — Byla to nie tyle zgloska, ile odglos uchodzacej pary.
— Poszukam kawalka twojej tab… — zaczal Marchewa, rozgladajac sie dookola.
— Thssss!
Dorfl wstal niezgrabnie, lagodnie odsunal go na bok i odszedl ciezkim krokiem.
— Teraz jestes zadowolony? — spytala Angua. — Nie bede tropic tego nedznego gliniaka. Moze poszedl rzucic sie do rzeki.
Marchewa pobiegl kilka krokow za golemem, ale zatrzymal sie i zawrocil.
— Dlaczego tak bardzo ich nienawidzisz? — spytal.
— Nie zrozumiesz tego. Naprawde mysle, ze nie zrozumiesz. To… to sa nieozywione rzeczy. One… tak jakby ciskaja ci w twarz fakt, ze nie jestes czlowiekiem.
— Ale ty jestes czlowiekiem!
— Trzy tygodnie na cztery. Czy nie rozumiesz, ze kiedy ty musisz caly czas uwazac, golemy, te przedmioty, sa akceptowane? To okropne. Przeciez one nawet nie zyja. Ale moga sobie chodzic, gdzie chca, i nigdy nie slysza zlosliwych uwag o srebrze albo czosnku… No, przynajmniej do teraz. To sa zwyczajne maszyny do wykonywania pracy.
— Tak sa traktowane, istotnie — przyznal Marchewa.
— Znowu jestes rozsadny! — warknela. — Umyslnie starasz sie rozumiec wszystkie punkty widzenia! Czy nie moglbys chociaz raz sprobowac byc niesprawiedliwy?
Nobby na chwile zostal sam wsrod rozbawionych gosci. Odepchnal wiec lokciami kelnerow kolo bufetu i w tej wlasnie chwili nozem wyskrobywal salaterke.
— Ach, lord de Nobbes — uslyszal za plecami jakis glos.
Odwrocil sie.
— Co jest? — spytal. Oblizal noz i wytarl go w obrus.
— Czy jestes zajety, panie?
— Wlasnie robilem sobie kanapke z pasta miesna — wyjasnil Nobby.
— To pate de foie gras, panie.
— Tak sie nazywa? Nie ma takiego kopa jak wolowe smarowidlo Clammera, to pewne. Chcesz przepiorcze