Cos zatrzeszczalo za drzwiami. Colon zdolal wreszcie sie podniesc.
Drzwi sie otworzyly.
Jakas postac przeslonila otwor wyjscia. Za nia palilo sie swiatlo, wiec byla widoczna tylko jako ciemna sylwetka, gdy jednak Colon uniosl glowe, spojrzal prosto w dwoje trojkatnych, rozjarzonych oczu.
Cialo Colona, pod wieloma wzgledami bardziej inteligentne od umyslu, ktory musialo nosic, przejelo dowodzenie. Wykorzystalo adrenalinowe dopalanie, jakie zagwarantowal mozg, wyskoczylo wysoko w gore i skierowalo stopy tak, ze okute czubki butow sierzanta rownoczesnie trafily w klape.
Wieloletnie warstwy brudu i rdzy ustapily.
Colon przelecial. Na szczescie jego cialo wykazalo sie dostatecznym refleksem, by zatkac wlasny nos, kiedy uderzyl o powierzchnie przerazajacego potoku, ktory zareagowal cichym: glup!
Wielu ludzi, kiedy wpada do wody, walczy o oddech. Sierzant Colon walczyl o brak oddechu. Alternatywa byla zbyt straszna, by o niej myslec.
Uniosl sie jak boja, czesciowo dzieki rozmaitym gazom uwolnionym z gestej cieczy. Kilka stop od niego swieczka na rozkolysanej tratwie Ciut Szalonego Artura zaplonela na niebiesko.
Ktos wyladowal mu na helmie i kopnal w blache, tak jak czlowiek spina konia ostrogami.
— W prawo… zwrot! Naprzod!
Na wpol idac, na wpol plynac, Colon ruszyl cuchnacym sciekiem. Groza dodala mu sil. Owszem, potem zazada pewnie zwrotu dotacji, z odsetkami, ale na razie szybko rozcinal powierzchnie cieczy. Potrzebowala kilku sekund, by zamknac sie za nim na powrot.
Nie zatrzymywal sie, poki nagly spadek cisnienia nad glowa nie powiedzial mu, ze wyszedl na otwarta przestrzen. Na slepo macal w ciemnosci, az znalazl oslizle slupy pomostu i przylgnal do nich, dyszac ciezko.
— Co to byl za stwor? — zapytal Ciut Szalony Artur.
— Golem — wysapal Colon.
Udalo mu sie chwycic rekami pomost. Sprobowal sie podciagnac, ale opadl z powrotem do wody.
— Hej, chyba cos slyszalem! — zawolal Artur.
Sierzant Colon uniosl sie nad powierzchnia niczym wystrzelony z glebiny pocisk. Wyladowal na pomoscie i zgial sie wpol.
— Nie, to chyba jakis ptak — stwierdzil Artur.
— Jak zwracaja sie do ciebie przyjaciele, Ciut Szalony Arturze? — zapytal Colon.
— Nie wiem. Nie mam zadnych.
— No tak… Wcale sie nie dziwie.
Lord de Nobbes mial teraz mnostwo przyjaciol.
— W gore serca! Kto pierwszy dno zobaczy! — zawolal.
Ludzie az piszczeli ze smiechu.
Nobby usmiechnal sie radosnie do tlumu gosci. Nie pamietal juz, kiedy tak dobrze sie bawil calkiem ubrany.
W kacie pracowni lady Selachii drzwi zamknely sie dyskretnie. W wygodnej palarni za nimi anonimowi ludzie zasiedli w skorzanych fotelach i spojrzeli na siebie wyczekujaco.
— To niewiarygodne — odezwal sie w koncu jeden z nich. — Po prostu niewiarygodne. Ten czlowiek rzeczywiscie ma antycharyzme.
— To znaczy?
— To znaczy jest tak okropny, ze az fascynuje. Jak te historie, ktore opowiada… Zauwazyliscie panstwo? Goscie wrecz go zachecali, bo nie mogli uwierzyc, ze ktos bedzie opowiadal takie dowcipy w mieszanym towarzystwie!
— Szczerze mowiac, mnie dosc sie podobal ten o bardzo malym czlowieczku grajacym na pianinie…
— A jego maniery przy stole… Zauwazyliscie?
— Nie.
— No wlasnie.
— I zapach, nie zapominajcie o zapachu.
— Nawet moze nie wstretny, raczej… dziwny.
— Wlasciwie to odkrylem, ze po kilku minutach nos sam sie blokuje, a wtedy jest…
— Chodzi mi o to, ze w pewien niewyjasniony sposob przyciaga do siebie ludzi.
— Jak publiczna egzekucja.
Przez chwile trwalo pelne zadumy milczenie.
— W kazdym razie zabawny z niego typek, na swoj sposob.
— Chociaz niezbyt inteligentny.
— Wystarczy dac mu kufel piwa i talerz tego, czym tam byly te rzeczy z kopytami, a bedzie szczesliwy jak swinia w blocie.
— Mysle, ze to troche obrazliwe.
— Przepraszam.
— Znalem kilka wspanialych swin.
— W samej rzeczy.
— Ale moge go sobie wyobrazic, jak pije piwo i zjada kopyta, podpisujac krolewskie proklamacje.
— Istotnie. Hm… Myslicie, ze umie czytac?
— A czy to wazne?
Znowu zapadla cisza, zaklocana odglosem mknacych mysli.
— I jeszcze cos — odezwal sie ktos inny. — Nie musimy sie martwic, ze zalozy dynastie, ktora moglaby sie okazac niewygodna.
— Dlaczego pan tak sadzi?
— Wyobrazacie sobie, zeby jakas ksiezniczka za niego wyszla?
— No… znane sa przypadki, kiedy calowaly zaby…
— Zaby owszem, przyznaje.
— …Poza tym warto pamietac, ze wladza i korona to potezne afrodyzjaki.
— Jak potezne, panskim zdaniem?
Cisza. I wreszcie:
— Prawdopodobnie nie az tak potezne.
— Nada sie doskonale.
— Swietnie.
— Smok dobrze sie sprawil. Przypuszczam, ze ten maly prymityw nie jest naprawde hrabia, co?
— Prosze nie zartowac.
Cheri Tyleczek siedziala na niewygodnym stolku za biurkiem. Wszystko, co miala robic — jak jej powiedziano — to notowac patrole wychodzace i wracajace ze sluzby.
Kilku ludzi obrzucilo ja zdziwionymi spojrzeniami, ale milczeli. Zaczynala sie juz uspokajac, kiedy z Krolewskiej Drogi wrocila czworka krasnoludow.
Gapili sie na nia. I na jej uszy.
Potem ich spojrzenia zsunely sie w dol. W Ankh-Morpork nikt nie wpadl na pomysl biurkowego panelu. Zreszta na ogol pod biurkiem mozna bylo zobaczyc dolna polowe sierzanta Colona. Z licznych powodow sugerujacych zasloniecie dolnej polowy sierzanta Colona przed widokiem publicznym, potencjalne budzenie zgorszenia nie miescilo sie w pierwszej dziesiatce.
— To… to kobieca odziez, tak? — odezwal sie jeden z krasnoludow.
Cheri przelknela nerwowo sline. Dlaczego akurat teraz? Tak jakos myslala, ze bedzie przy niej Angua. Ludzie zawsze sie uspokajali, kiedy sie do nich usmiechnela, naprawde zdumiewajacy efekt.
— No? — Zajaknela sie. — Co z tego? Moge, jesli chce.
— I jeszcze… w uchu…
— Tak?
— To… Moja matka nigdy nawet… Buee… Obrzydliwe! I to w miejscu publicznym! A gdyby weszly tu jakies dzieci?