— Widze twoje kostki! — oburzyl sie inny krasnolud.
— Porozmawiam o tym z kapitanem Marchewa — zagrozil trzeci. — Nie sadzilem, ze dozyje czegos takiego.
Dwa krasnoludy wyszly gniewnie do szatni. Trzeci pospieszyl za nimi, ale zawahal sie, kiedy mijal biurko. Spojrzal na Cheri z zaklopotaniem.
— E… Eee… Ladne kostki, trzeba przyznac — powiedzial i uciekl biegiem.
Czwarty krasnolud zaczekal, az pozostali wyjda, a potem zblizyl sie niepewnie.
Cheri az trzesla sie ze zdenerwowania.
— Nie waz sie nic mowic na temat moich nog! — powiedziala, grozac mu palcem.
— Tego… — Krasnolud rozejrzal sie szybko i pochylil nad blatem. — Eee… Czy… czy to… szminka?
— Tak! I co z tego?
— No… — Krasnolud pochylil sie jeszcze bardziej, znow sie rozejrzal i konspiracyjnie znizyl glos. — Moglabym tez sprobowac?
Angua z Marchewa szla przez mgle w milczeniu, ktore przerywala tylko krotkimi wskazowkami co do kierunku.
Nagle sie zatrzymala. Az do tej chwili zapach Dorfla, a w kazdym razie swiezy zapach starego miesa i krowich odchodow kierowal sie prosto do dzielnicy rzezni.
— Skrecil w ten zaulek — powiedziala. — To praktycznie w przeciwna strone. I przyspieszyl… Jest tez duzo ludzi i… kielbaski?
Marchewa ruszyl biegiem. Duzo ludzi i zapach kielbasek oznaczal przedstawienie tego teatru ulicznego, jakim bylo zycie w Ankh-Morpork.
W glebi uliczki zebral sie spory tlum. Najwyrazniej przebywal tu juz dluzszy czas, gdyz z tylu krecila sie znajoma postac z taca; wyciagala szyje, zeby widziec cos ponad glowami ludzi.
— Co sie dzieje, panie Dibbler? — spytal Marchewa.
— O, witam, kapitanie. Maja golema.
— Kto ma?
— No, paru facetow. Wlasnie przyniesli mloty.
Przed nimi staly gesto zbite ciala. Marchewa zlozyl obie dlonie i jak taranem wbil sie miedzy dwoch ludzi, rozsuwajac ich na boki. Stekajac i opierajac sie, tlum rozstapil sie przed nim niczym tor wodny przed lepszej klasy prorokiem.
Dorfl stal pod murem na koncu zaulka. Trzech mezczyzn z mlotami zblizalo sie do niego ostroznie, w sposob typowy dla motlochu — zaden z nich nie chcial zadac pierwszego ciosu w obawie, ze drugi trafi w niego.
Golem skulil sie pod sciana. Zaslanial sie tabliczka, na ktorej bylo napisane:
JESTEM WART 530 DOLAROW.
— Pieniadze? — odezwal sie jeden z mezczyzn. — Tylko o tym potraficie myslec.
Tabliczka rozpadla sie od uderzenia.
Chcial podniesc mlot do kolejnego ciosu. Kiedy narzedzie nie drgnelo, mezczyzna niemal wykrecil salto do tylu.
— Tylko o pieniadzach mozna myslec, kiedy wszystkim, co masz, jest cena — odezwal sie spokojnie Marchewa, wyjmujac mu mlot z dloni. — Co tu wyczyniasz, przyjacielu?
— Nie mozesz nas powstrzymac — wymamrotal mezczyzna. — Wszyscy wiedza, ze one nie sa zywe.
— Ale moge cie aresztowac za umyslne niszczenie cudzej wlasnosci.
— Jeden z nich zabil starego kaplana!
— Slucham? — zdziwil sie Marchewa. — Jesli to jest rzecz, to nie moze popelnic morderstwa. Miecz jest rzecza… — Wydobyl swoj miecz; klinga swisnela niemal jedwabiscie. — I gdyby ktos wbil go w ciebie, dobry czlowieku, nie moglbys w zaden sposob winic miecza.
Mezczyzna zezowal, usilujac zogniskowac wzrok na klindze.
I znowu Angue ogarnelo zdumienie. Marchewa nie probowal grozic temu czlowiekowi. Nie grozil. Uzyl po prostu miecza, by zademonstrowac celna metafore. I to wszystko. Bylby zdziwiony, gdyby sie dowiedzial, ze nie wszyscy tak to odbieraja.
Jakas czesc jej umyslu stwierdzila: Trzeba byc naprawde bardzo wyrafinowanym, zeby byc tak prostym jak Marchewa.
Mezczyzna przelknal sline.
— Trafna uwaga — przyznal.
— No tak, ale… nie mozna im ufac — odezwal sie drugi z uzbrojonych w mloty. — Skradaja sie za plecami i nigdy nic nie mowia. Co takiego knuja, pytam?
Kopnal Dorfla. Golem zakolysal sie lekko.
— No coz — rzekl Marchewa. — Tego wlasnie probuje sie dowiedziec. A tymczasem musze wszystkich prosic, by zajeli sie swoimi sprawami…
Trzeci czlonek zespolu demolujacego dopiero niedawno zamieszkal w miescie i dal sie porwac idei, gdyz niektorzy ludzie sie daja.
Wyzywajaco podniosl mlot i otworzyl usta, by powiedziec: „Ach, tak”, ale znieruchomial, poniewaz tuz za uchem uslyszal warkot. Byl to warkot niski i dosc cichy, ale jego zlozona forma falowa przeniknela wprost do niewielkiego galaretowatego kawalka w rdzeniu kregowym, gdzie wcisnela pradawny guzik z napisem „Pierwotna Groza”.
Obejrzal sie. Stojaca za nim atrakcyjna strazniczka usmiechnela sie przyjaznie. To znaczy, uniosla kaciki ust tak, ze odslonila zeby.
Upuscil mlot na wlasna stope.
— Brawo — pochwalil go Marchewa. — Zawsze powtarzam, ze wiecej mozna dokonac uprzejmym slowem i usmiechem.
Tlum patrzyl na niego z wyrazem, jaki zawsze mieli na twarzach ludzie patrzacy na Marchewe. Bylo to wstrzasajace zrozumienie faktu, ze on naprawde wierzy w to, co mowi. Ogrom tego czesto po prostu odbieral ludziom oddech.
Odwrocili sie i szybko odeszli.
Marchewa zblizyl sie do golema, ktory na kolanach probowal poskladac rozbita tabliczke.
— Chodzmy, panie Dorfl — powiedzial. — Odprowadzimy pana przez reszte drogi.
— Oszaleliscie? — powiedzial Sock i sprobowal zamknac drzwi. — Myslicie, ze chce to z powrotem?
— Jest panska wlasnoscia — przypomnial Marchewa. — Ludzie probowali go rozbic.
— Powinniscie im pozwolic. Nie slyszeliscie, co mowia? Nie chce tego pod moim dachem!
Znow probowal zatrzasnac drzwi, ale przeszkodzila mu stopa straznika.
— Obawiam sie, ze popelnia pan wykroczenie — oznajmil Marchewa. — Konkretnie: zasmiecanie.
— Niech pan bedzie powazny!
— Zawsze jestem.
— Zawsze jest — potwierdzila Angua.
Sock zamachal goraczkowo rekami.
— Moze sobie isc. A sio! Nie chce, zeby w mojej rzezni pracowal zabojca! Wezcie go sobie, jesli tak wam na nim zalezy.
Marchewa chwycil drzwi i otworzyl sila. Sock cofnal sie.
— Czy proponuje pan lapowke przedstawicielowi prawa, panie Sock?
— Czy pan oszalal?
— Nigdy nie szaleje — odparl Marchewa.
— Nigdy — westchnela Angua.
— Straznikom nie wolno przyjmowac prezentow. — Marchewa obejrzal sie na Dorfla, ktory stal opuszczony na ulicy. — Ale moge go od pana kupic. Za uczciwa cene.
Sock przyjrzal sie Marchewie, potem golemowi, potem znow Marchewie.
— Kupic? — upewnil sie. — Za pieniadze?