uszach, a caly krajobraz bardzo powoli zawirowal wokol.

Spojrzal w dol. Byly tam jego stopy. Prawie na pewno jego. Staly na czerwonej ziemi i wcale sie nie poruszaly — wszystko inne poruszalo sie dookola. Nie mial zawrotow glowy, ale — na oko sadzac — krajobraz mial.

Monotonny spiew ucichl. Bylo jeszcze cos niby echo, rozbrzmiewajace mu w glowie, jak gdyby slowa byly jedynie cieniem czegos wazniejszego…

Rincewind na chwile zamknal oczy, po czym znow je otworzyl.

— Eee… ladne — powiedzial. — Wpada w ucho.

Nie widzial spiewajacego, wiec mowil z ostrozna uprzejmoscia, jaka rezerwuje sie dla kogos uzbrojonego, kto prawdopodobnie stoi za plecami.

Odwrocil sie.

— Przypuszczam, ze… no… musiales gdzies sobie pojsc, prawda? — rzucil w pustke. — Hm… Hej tam!

Nawet owady ucichly.

— Eee… Nie zauwazyles gdzies skrzyni chodzacej na nozkach? Przypadkiem?

Probowal zobaczyc, czy ktos chowa sie za krzakiem.

— To nie takie wazne, tyle ze miala w srodku moja czysta bielizne. Bezgraniczna cisza wyglosila elokwentne podsumowanie pogladow wszechswiata na czysta bielizne.

— Czyli, no… Teraz bede wiedzial, jak znalezc jedzenie w buszu, tak? — sprobowal.

Przyjrzal sie najblizszym drzewom. Nie wygladaly na bardziej obwieszone owocami niz poprzednio. Wzruszyl ramionami.

— Co za dziwaczna osoba…

Podszedl ostroznie do plaskiego kamienia i — unoszac kij na wypadek stawiania oporu przez cos pod spodem — podniosl go.

Pod kamieniem lezala kanapka z kurczakiem.

Smakowala wlasciwie jak kurczak z bulka.

Kawalek dalej, za skalami w poblizu wodnej dziury, rysunek wtopil sie w kamien.

To calkiem inna pustynia, gdzie indziej. Niewazne, gdzie czlowiek by sie znalazl, to miejsce zawsze bedzie gdzie indziej. Jest jednym z tych dalszych niz dowolna podroz, ale moze tak bliskich jak druga strona lustra albo jeden oddech dalej. Nie bylo tu slonca na niebie, chyba ze cale niebo bylo sloncem — jarzylo sie zolto. Pustynie pod nogami nadal pokrywal czerwony piasek, ale tak goracy, ze parzyl.

Na skale pojawil sie prymitywny rysunek czlowieka. Stopniowo, warstwa po warstwie, stawal sie coraz bardziej zlozony, jak gdyby niewidoczna reka probowala dorysowac kosci, organy, uklad nerwowy i dusze.

Po chwili czlowiek zszedl na piasek i odlozyl sakwe, ktora tutaj wydawala sie o wiele ciezsza. Przeciagnal sie i splotl palce, az trzasnely stawy.

Tutaj przynajmniej mogl normalnie mowic. Tam, w swiecie cieni, nie osmielal sie unosic glosu w obawie, ze moglby uniesc rowniez gory.

Wymowil slowo, ktore po drugiej stronie kamienia wstrzasneloby drzewami i stworzylo laki. Oznaczalo — w prawdziwym jezyku rzeczy, ktorym mowil starzec — cos w rodzaju Kanciarza Trickera. Podobna do niego istota pojawia sie w licznych systemach wierzen, choc to niepowazne okreslenie moze zmylic. Trickerzy maja wielkie poczucie humoru — takie, ktore dla smiechu uklada mine pod poduszka fotela.

Czarno-bialy ptak pojawil sie nagle i usiadl mu na glowie.

— Wiesz, co robic — powiedzial starzec.

— On? To ma byc bohater? — zdziwil sie ptak. — Obserwowalem go. Nie jest nawet odwazny. Tyle ze znalazl sie we wlasciwym miejscu o wlasciwym czasie.

Starzec dal do zrozumienia, ze moze to wlasnie jest definicja bohatera.

— No dobra, ale dlaczego nie pojdziesz tam i sam tego nie zalatwisz? — spytal ptak.

— Trzeba miec bohaterow — oswiadczyl starzec.

— I przypuszczam, ze bede musial pomoc. — Ptak prychnal, co jest dosc trudne przez dziob.

— Tak. Ruszaj.

Ptak wzruszyl ramionami, co jest latwe, jesli sie ma skrzydla. Sfrunal z glowy starca i nie wyladowal na kamieniu, ale wlecial w niego. Na powierzchni pojawil sie rysunek ptaka, po chwili sie rozplynal.

Stworcy nie sa bogami. Tworza miejsca, co jest dosc trudne. To ludzie tworza bogow, co wiele wyjasnia.

Starzec usiadl i czekal.

Mag postawiony wobec koncepcji kostiumu kapielowego staje sie nerwowy. Dlaczego to musi byc takie skape? — zapyta. Gdzie sie zmieszcza zlote hafty? Jak mozna nosic dowolny kostium bez co najmniej czterdziestu wygodnych kieszeni? I symboli okultystycznych wyszytych cekinami? Wydaje sie, ze calkiem nie ma na nie miejsca. No i gdzie, jesli juz o tym mowa, sa klapy?

Jest rowniez kwestia arealu. To niezwykle istotne, by jak najwieksza powierzchnia maga byla zakryta, aby nie przerazac osob niesmialych i koni. Istnieja moze mocno zbudowani magowie o miedzianej skorze i miesniach twardych jak deska, ale nie po szescdziesieciu latach obiadow na NU. Daja one starszym magom to, o czym sadza, ze nazywa sie gravitas, ale scislej nazywane jest grawitacja.

Poza tym trzeba ciezkiego sprzetu, zeby rozdzielic maga i jego kapelusz.

Kierownik studiow nieokreslonych spojrzal z ukosa na dziekana. Obaj mieli na sobie rozne elementy odziezy, w ktorych dominowaly czerwone i biale pasy.

— Ostatni w wodzie bedzie tym, ktory zostal calkiem sam na plazy! — krzyknal[8].

Kawalek dalej, na wystajacej skale, z falami obmywajacymi mu stopy, Mustrum Ridcully zapalil fajke i zarzucil wedke; na koncu linki umocowal tak przerazajacy zestaw splawikow i ciezarkow, ze kazda ryba, ktora nie zlapala sie na haczyk, mogla zostac skutecznie ogluszona.

Zmiana scenerii wydawala sie dobrze dzialac na bibliotekarza. Po kilku minutach lezenia na sloncu kichnieciem przywrocil sobie zwykla postac i teraz siedzial na piasku otulony kocem, z lisciem paproci na glowie.

Dzien byl rzeczywiscie sliczny, cieply, morze szumialo pieknie, a wiatr szelescil wsrod drzew. Bibliotekarz wiedzial, ze powinien czuc sie lepiej, ale czul sie wybitnie nieswojo.

Rozejrzal sie. Wykladowca run wspolczesnych zasnal, oslaniajac sobie oczy ksiazka. Ksiazka nosila oryginalnie tytul „Zasady propagacji thaumicznej”, ale z powodu oddzialywania slonecznego swiatla i pewnych szczegolnych wibracji ziarenek piasku na plazy tekst na okladce brzmial teraz „Spisek Omega”[9].

Nieopodal tkwilo okno. Po prostu wisialo w powietrzu — zwykly prostokat prowadzacy do ciemnego pomieszczenia. Nadrektor nie ufal haczykowi i podparl skrzydlo kawalkiem drewna. Przypieta do niego kartka z ostrzezeniem dowodzila, ze starannie przemyslano sformulowania tekstu: „Nie wyjmowac tego patyka. Nawet zeby sprawdzic, co sie stanie. TO WAZNE!”.

Za plaza zaczynal sie las. Porastal teren wznoszacy sie lekko az do zboczy niewielkiej, ale bardzo spiczastej gory. Z pewnoscia nie byla dostatecznie wysoka, by miec snieg na szczycie.

Niektore z drzew rosnacych wzdluz plazy wygladaly dziwnie znajomo i przypominaly bibliotekarzowi dom. Co bylo dziwne, poniewaz urodzil sie przy alei Ksiezycowego Stawu w Ankh-Morpork, obok rymarza. Ale budzily wspomnienie domu, ktory mial we krwi. Czul pragnienie, by sie na nie wspinac…

Tylko ze cos z tymi drzewami bylo nie w porzadku.

Przyjrzal sie pieknym muszlom na piasku. Z nimi tez cos bylo nie w porzadku. Dreczaco, niepokojaco nie tak.

Kilka ptakow krazylo mu nad glowa. Tez byly nie takie. Owszem, mialy wlasciwe ksztalty, o ile mogl to ocenic, i chyba wydawaly wlasciwe dzwieki. Ale mimo to cos sie w nich nie zgadzalo.

Och, jej…

Usilowal powstrzymac kichniecie, gdy nabieralo nosowego pedu, ale to niemozliwe dla kogos, kto chce dalej kroczyc przez zycie z calymi bebenkami w uszach.

Dalo sie slyszec parskniecie, potem brzek i bibliotekarz zmienil sie w cos odpowiedniego na plaze.

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату