Czesto sie mowi o terenach pustynnych, ze w rzeczywistosci jest tam sporo pozywienia, jesli tylko wie sie, gdzie szukac. Rincewind myslal o tym, kiedy wyciagal z nory talerz biszkoptow w czekoladzie. Byly posypane wiorkami kokosowymi.
Ostroznie obrocil talerz w reku.
Coz, trudno sie z tym spierac. Znajdowal jedzenie na pustyni. Ba, znajdowal nawet desery.
Moze w gre wchodzil tu jakis szczegolny talent, jak dotad nieodkryty przez ludzi, ktorzy przez ostatnie miesiace niekiedy dzielili sie z nim jedzeniem. Nie jadali takich rzeczy. Ucierali ziarna, wykopywali chude bulwy i zjadali stworzenia majace wiecej oczu, niz znalazla Straz Miejska po tej historii z Medleyem, Medycznym Kleptomanem.
Czyli cos mu sie udawalo. Gdzies tam, w tej rozzarzonej do czerwonosci dziczy, cos chcialo, zeby Rincewind przezyl. To byla niepokojaca mysl. Nikt jeszcze nigdy nie chcial zachowac go przy zyciu dla czegos milego.
Oto jak wygladal Rincewind po kilku miesiacach: jego magowska szata byla teraz calkiem krotka. Kawalki z niej zostaly wydarte, uzyte jako sznurki albo — po jakichs szczegolnie opornych
Zachowal jednak kapelusz. Uplotl mu nowe, szerokie rondo, a raz czy dwa zalatal go fragmentami szaty. Wiekszosc cekinow zastapil kawalkami muszli przyszytymi trawa, ale to wciaz byl jego kapelusz, ten sam stary kapelusz. Mag bez kapelusza jest tylko smetnym osobnikiem o podejrzanym guscie w doborze ubran. Jest nikim.
Choc jednak ten konkretny mag mial kapelusz, nie mial dostatecznie bystrych oczu, by zobaczyc, ze na czerwonym glazie, na wpol schowanym w scrubie, pojawia sie rysunek.
Poczatkowo przedstawial ptaka. Potem, ani przez chwile nie bedac czym innym niz plamami ochry i wegla drzewnego widocznymi na tym kamieniu od lat, zaczal zmieniac ksztalt…
Rincewind ruszyl w strone dalekich gor. Byly widoczne juz od kilku dni. Nie mial najmniejszego pojecia, czy sa rozsadnym celem marszu, ale przynajmniej byly jakims.
Ziemia zadygotala mu pod stopami. Od pewnego czasu zachowywala sie tak raz czy dwa razy dziennie. To tez bylo dziwne, bo okolica nie wygladala na kraine wulkaniczna. Byla to raczej kraina, w ktorej czlowiek — jesli przez pareset lat obserwowal wysokie urwisko — mogl zobaczyc, jak odpada od niego kawalek skaly, a potem opowiadac o tym przez wieki. Wszystko tu wskazywalo, ze teren juz dawno porzucil te bardziej energetyczne cwiczenia geologiczne, stal sie regionem milym i spokojnym, w ktorym, w innych okolicznosciach, czlowiek moglby sie czuc jak w domu.
Po dluzszej chwili Rincewind zauwazyl, ze ze szczytu niewielkiego glazu przyglada mu sie kangur. Widzial juz takie zwierzaki skaczace gdzies wsrod buszu. Zwykle nie krecily sie w poblizu ludzi.
Ale ten go sledzil. Byly chyba wegetarianami, prawda? Na szczescie Rincewind nie mial na sobie nic zielonego.
W koncu kangur wyskoczyl z krzakow i wyladowal tuz przed Rincewindem. Przygladzil lapa ucho i spojrzal na maga znaczaco. Druga lapa przygladzil drugie ucho i zmarszczyl nos.
— Tak, dobrze, doskonale — zapewnil go Rincewind, zaczal sie wycofywac, ale zaraz stanal w miejscu. W koncu to przeciez tylko wielki, no… krolik, tyle ze z dlugim ogonem i stopami, jakie zwykle kojarza sie z workowatymi spodniami i czerwonymi nosami.
— Nie boje sie ciebie — oznajmil. — Dlaczego mialbym sie bac?
— No wiesz — odpowiedzial kangur. — Moglbym wykopac ci zoladek przez szyje.
— Ach… umiesz mowic?
— Bystry jestes — pochwalil go kangur. I znowu potarl ucho.
— Cos nie tak? — spytal Rincewind.
— Nie, to jezyk kangurow. Wyprobowuje go.
— Niby jak? Jedno drapniecie na „tak”, a jedno na „nie”? Cos takiego?
Kangur podrapal sie w ucho, po czym sie opanowal.
— Tak — powiedzial.
Zmarszczyl nos.
— A to marszczenie? — zainteresowal sie Rincewind.
— Och, to znaczy: „Chodzcie szybko, ktos wpadl do glebokiej dziury”.
— Czesto sie tego uzywa?
— Zdziwilbys sie.
— Hm… A jak bedzie po kangurzemu: „Jestes potrzebny do wykonania misji najwyzszej wagi”? — zapytal chytrze Rincewind tonem calkowitej niewinnosci.
— A wiesz, zabawne, ze o to pytasz…
Sandaly prawie nie drgnely. Rincewind wyskoczyl z nich jak z blokow startowych, a zanim wyladowal, juz w powietrzu przebieral nogami do biegu.
Po chwili kangur pojawil sie obok i dotrzymywal mu kroku dlugimi, swobodnymi skokami.
— Dlaczego uciekasz, nie sluchajac nawet, co mam do powiedzenia?
— Mam dlugie doswiadczenie w byciu mna — wysapal Rincewind. — Wiem, co sie stanie. Zostane wciagniety w sprawy, ktore nie powinny mnie obchodzic. A ty jestes tylko halucynacja wywolana tlustym jedzeniem na pusty zoladek, wiec nawet nie probuj mnie zatrzymywac!
— Zatrzymywac cie? — zdziwil sie kangur. — Kiedy biegniesz we wlasciwym kierunku?
Rincewind usilowal zwolnic, ale jego metoda biegu bardzo efektywnie opierala sie na przekonaniu, ze zatrzymanie jest ostatnia rzecza, jaka by zrobil. Wciaz machajac nogami, wybiegl w powietrze i runal w pustke.
Kangur popatrzyl w dol i z niejaka satysfakcja zmarszczyl nos.
— Nadrektorze!
Ridcully obudzil sie i usiadl. Wykladowca run wspolczesnych biegl ku niemu zdyszany.
— Kwestor i ja poszlismy na spacer wzdluz plazy — powiedzial. — I niech pan zgadnie, dokad trafilismy.
— Na Zartowna w Quirmie — burknal kwasnym tonem Ridcully, strzepujac z brody ciekawskiego chrzaszcza. — Na ten kawalek obok herbaciarni, gdzie rosna drzewa.
— To zadziwiajace, nadrektorze. Bo w rzeczywistosci, wie pan, wcale nie tam. Wrocilismy tutaj. Jestesmy na malutkiej wysepce. Odpoczywal pan?
— Zamyslilem sie na chwile — wyjasnil Ridcully. — Panie Stibbons, ma pan juz jakis pomysl co do tego, gdzie sie znajdujemy?
Myslak uniosl glowe znad notatnika.
— Nie zdolam dokladnie tego ustalic przed zachodem slonca, nadrektorze. Ale sadze, ze jestesmy bardzo blisko Krawedzi.
— I chyba znalezlismy miejsce, gdzie biwakowal profesor okrutnej i niezwyklej geografii — ciagnal wykladowca run wspolczesnych. Siegnal do glebokiej kieszeni. — Jest tam oboz i palenisko, bambusowe meble, skarpety wisza na sznurze. I bylo to.
Wyjal pozostalosci nieduzego notesu, jakiego standardowo uzywano na NU. Ridcully nie pozwalal nikomu pobrac nowego, dopoki nie zapisal wszystkich kartek w starym. Po obu stronach.
— Lezal tam sobie. Obawiam sie, ze mrowki sie do niego dobraly.
Ridcully otworzyl notes i spojrzal na pierwsza strone.
— „Pewne interesujace obserwacje dotyczace Mono Wyspy” — przeczytal. — „To wyjatkowe miejsce”.
Przejrzal pozostale kartki.
— Tylko lista roslin i ryb — stwierdzil. — Jak dla mnie, nie ma w niej nic niezwyklego, ale tez nie jestem specjalista od geografii. Dlaczego nazywa ja Mono Wyspa?
— To znaczy Jedna Wyspa — oswiadczyl Myslak.
— Wlasnie mi pan wytlumaczyl, ze to jedna wyspa. Ale tam widac kilka innych. Podejrzewam ostry brak wyobrazni. — Ridcully wcisnal notes do kieszeni szaty. — Mniejsza z tym. Nie ma sladu jego samego?
— To dziwne, ale nie.