— Racja jak szlag!
— Eee… Wiem, ze to pytanie wyda ci sie glupie — powiedzial Rincewind, probujac wydlubac z zeba pestke agrestu — ale dlaczego ja?
— To twoja wina! Pojawiles sie tutaj i nagle wszystko od zawsze jest nie tak.
Rincewind obejrzal sie na skalna sciane. Ziemia znowu zadygotala.
— Moglbys przeskoczyc to jeszcze raz? — poprosil.
— Cos zle poszlo w przeszlosci.
Kangur popatrzyl na tepy wyraz usmarowanej dzemem twarzy Rincewinda i sprobowal na nowo.
— Twoje przybycie wywolalo falszywa nute.
— W czym?
Zwierzak machnal lapa w nieokreslonym kierunku.
— W tym wszystkim — wyjasnil. — Mozesz nazwac to piekielnym suplem lokalizowanej przestrzeni fazowej albo mozesz nazwac to po prostu piesnia.
Rincewind wzruszyl ramionami.
— Nie przecze, ze przylozylem reke do zabicia kilku pajakow. Ale to byla sytuacja: ja albo one. Przeciez niektore atakuja cie na wysokosci glowy…
— Zmieniles historie…
— Daj spokoj, pare pajakow nie robi az takiej roznicy. Niektore uzywaly swoich sieci jak batutu, rozumiesz, bylo takie „brzdek!”, a potem…
— Nie, nie te historie od teraz, ale historie, ktora juz byla — wyjasnil kangur.
— Zmienilem to, co juz sie zdarzylo dawno temu?
— Wlasnie.
— Zjawiajac sie tutaj, zmienilem to, co juz sie stalo?
— Aha. Wiesz, czas nie jest taki prosty, jak ci sie wydaje.
— Nigdy tak nie myslalem — zapewnil Rincewind. — A obszedlem go juz pare razy…
Kangur zniechecony machnal lapa.
— Nawet nie o to chodzi, ze fakty w przyszlosci moga wplywac na fakty w przeszlosci. Fakty, ktore sie nie zdarzyly, ale mogly, tez moga… oddzialywac na fakty, ktore sie juz zdarzyly. Nawet te fakty, ktore nie powinny sie zdarzyc, ale sie zdarzyly i zostaly usuniete, wciaz maja… och, powiedzmy, ze takie cienie w czasie, jakby resztki, ktore wciaz zaklocaja to, co sie dzieje. Tak miedzy nami… — Kangur zastrzygl uszami. — Wszystko to posklejane jest na sline. Nikt jakos nie probowal tego uporzadkowac. Zawsze mnie zdumiewa, ze jutro nastepuje po dzisiaj, i taka jest prawda.
— Mnie tez — zapewnil Rincewind. — Oj, mnie tez.
— Mimo wszystko, nie ma zmartwienia, co?
— Chyba zostawie ten dzem — oznajmil Rincewind. Odlozyl kromke. — Dlaczego ja?
Kangur podrapal sie w nos.
— Ktos musi.
— I co niby powinienem robic?
— Wkrecic calosc do reszty swiata.
— Jest jakis klucz?
— Moze byc. Zalezy.
Rincewind znowu spojrzal na rysunki naskalne, ktorych nie bylo tu jeszcze pare tygodni temu, a potem nagle zawsze tu byly.
Postacie trzymajace kije. Postacie w dlugich szatach. Artysta calkiem dobrze sobie poradzil z oddaniem czegos calkiem obcego. A gdyby pozostaly jeszcze jakiekolwiek watpliwosci, wystarczylo popatrzec, co maja na glowach.
— Tak — zgodzil sie kangur. — Nazywamy ich „spiczaste glowy”.
— Zaczal lapac ryby — oznajmil pierwszy prymus. — To znaczy, ze lada chwila zjawi sie tu z zarozumiala mina i zapyta, jakie mamy plany co do budowy lodzi. Sami wiecie, jaki on jest. Dziekan spojrzal na szkice, ktore wykreslil na kamieniu. — Jak trudna moze byc budowa lodzi? Ludzie z koscmi w nosach budowali lodzie. A my jestesmy koncowym produktem tysiecy lat oswiecenia. Zbudowanie lodzi na pewno nie przekracza mozliwosci kogos takiego jak my, pierwszy prymusie.
— Oczywiscie, dziekanie.
— Trzeba tylko przeszukac wyspe, az znajdziemy ksiazke z tytulem w rodzaju „Praktyczne budownictwo lodzi dla poczatkujacych”.
— Otoz to. Od tego momentu od razu zlapiemy wiatr w zagle, dziekanie. Ahaha.
Uniosl wzrok i nerwowo przelknal sline. Pani Whitlow siedziala w cieniu na zwalonym pniu i wachlowala sie wielkim lisciem.
Ta scenka poruszyla w pierwszym prymusie to i owo, a drobne szczegoly — na przyklad to cos, co trzeszczalo cicho, kiedy pani Whitlow sie poruszala — napinaly w nim pewne fragmenty.
— Dobrze sie czujesz, pierwszy prymusie? Wygladasz, jakby upal zaczal ci doskwierac.
— Jest troche… cieplo, dziekanie.
Pierwszy prymus rozluznil kolnierzyk. Dziekan spojrzal poza niego.
— No, dlugo im to nie zajelo — zauwazyl.
Pozostali magowie zblizali sie plaza. Jedna z zalet dlugiej szaty jest to, ze mozna niesc w niej cos jak w fartuchu, a kierownik studiow nieokreslonych wybrzuszal sie od przodu nawet bardziej niz zwykle.
— Znalezliscie cos do jedzenia? — zapytal pierwszy prymus.
— Eee… Tak.
— Pewno owoce i orzechy — zrzedzil dziekan.
— E… Tak, ale z drugiej strony nie — odparl wykladowca run wspolczesnych. — Ehm… to dosyc niezwykle…
Kierownik studiow nieokreslonych wysypal swoj ladunek na piasek. Byly tam orzechy kokosowe, inne orzechy roznych rozmiarow i rozmaite kosmate albo guzowate warzywa.
— Wszystko raczej prymitywne — stwierdzil dziekan. — I prawdopodobnie trujace.
— Ale kwestor zajada to wszystko, jakby mial jutra nie dozyc — zauwazyl wykladowca run wspolczesnych.
Kwestor beknal radosnie.
— To nie znaczy, ze dozyje — stwierdzil dziekan. — Co sie z wami dzieje, panowie? Jakos tak spogladacie na siebie nawzajem…
— No bo… probowalismy niektorych, dziekanie.
— Ho, ho, widze, ze wrocili nasi zbieracze! — zahuczal wesolo Ridcully, zblizajac sie do nich. Machal kilkoma rybami na sznurku. — Macie tam, chlopcy, cos, co przypomina ziemniaki?
— Nie uwierzycie — wymamrotal wykladowca run wspolczesnych. — Oskarzycie nas o sztuczki.
— O czym ty mowisz? — zirytowal sie dziekan. — Wcale nie wygladaja na sztuczne.
Kierownik studiow nieokreslonych westchnal tylko.
— Sprobuj kokosa — zaproponowal.
— A co? Wybuchnie czy jak?
— Nie, nic w tym rodzaju.
Dziekan podniosl orzech, przyjrzal mu sie nieufnie, po czym walnal nim o kamien. Orzech rozpadl sie na dwie rowne czesci.
Nie wylalo sie zadne mleczko. Wewnatrz luski byla brazowa skorupa wewnetrzna wypelniona miekkimi bialymi wlokienkami.
Ridcully wzial troche na palec i powachal.
— Nie wierze — oswiadczyl. — To nie jest naturalne.
— Czemu? — zdziwil sie dziekan. — Kokos wypelniony kokosem. Co w tym dziwnego?
Nadrektor wreczyl mu odlamany kawalek skorupy. Byla miekka i troche sie kruszyla. Dziekan skosztowal.
— Czekolada?