Szczerze mowiac, gdybys juz tego nie zalatwil, nie byloby mnie tutaj i nie mialby kto dopilnowac zalatwiania. Wiec lepiej to zalatw.

— Pokonujac straszliwe niebezpieczenstwa?

Kangur machnal lapa.

— Troche straszliwe — powiedzial.

— Maszerujac wiele mil przez wypalone, pozbawione szlakow tereny?

— No, owszem. Nie mamy tu zadnych innych.

Rincewind rozpogodzil sie nieco.

— I spotkam towarzyszy, ktorych sily i umiejetnosci okaza sie wielce pomocne?

— Nie zakladalbym sie o to.

— Jakas szansa na magiczny miecz?

— A co bys robil z magicznym mieczem?

— Dobre pytanie. Bardzo dobre. Zapomnijmy o magicznym mieczu. Ale cos musze miec. Plaszcz niewidzialnosci, eliksir sily, cos w tym rodzaju…

— Te rzeczy sa dla ludzi, ktorzy wiedza, jak ich uzywac, szefuniu. Ty bedziesz musial polegac na wrodzonym sprycie.

— Nic nie dostane? Co to niby za misja? Dasz mi chociaz jakies wskazowki?

— Moze bedziesz musial wypic troche piwa — stwierdzil kangur. Skulil sie na moment, jakby byl pewien, ze czeka go burza protestow.

— Tak? — rzucil Rincewind. — Rozumiem. No wiec chyba wiem, jak sie to robi. W jakim kierunku powinienem wyruszyc?

— Och, odkryjesz to.

— A kiedy juz dotre tam, gdzie powinienem dotrzec, co powinienem robic?

— To… bedzie oczywiste, nie?

— I jak bede wiedzial, ze juz to zrobilem?

— Wilgoc powroci.

— Czego wilgoc?

— Bedzie padac.

— Myslalem, ze tu nigdy nie padalo — zdziwil sie Rincewind.

— Widzisz? Wiedzialem, ze jestes sprytny.

Slonce zachodzilo. Skaly wokol brzegow groty rozjarzyly sie czerwienia. Rincewind przygladal sie im przez chwile i podjal mezna decyzje.

— Nie jestem kims, kto sie zleknie, gdy na szali lezy los calego kontynentu — oznajmil. — Wyrusze o swicie, by wykonac owo zadanie, ktore juz wykonalem, na Hokiego, albo nie nazywam sie Rincewand.

— Rincewind — poprawil go kangur.

— Otoz to!

— Dobrze powiedziane, koles. W takim razie na twoim miejscu bym sie przespal. Jutro mozesz miec pracowity dzien.

— Nie znajdziesz mnie niegodnym, kiedy wzywa obowiazek.

Rincewind siegnal do pustej klody i po krotkich poszukiwaniach wyjal talerz z jajkiem sadzonym i frytkami.

— No to zobaczymy sie o swicie.

Dziesiec minut pozniej wyciagnal sie na piasku z kloda jako poduszka i spojrzal na fioletowe niebo. Rozblyskiwaly na nim gwiazdy.

Zaraz, bylo jeszcze cos… A tak.

Kangur ulozyl sie po drugiej stronie wodnej dziury. Rincewind uniosl glowe.

— Mowiles cos o tym, jak „on” stworzyl to miejsce, i w ogole o „nim”…

— Tak.

— Tylko ze… Jestem prawie pewien, ze spotkalem Stworce. Niewysoki gosc. Sam robi swoje sniezne platki.

— Taak? A kiedy go spotkales?

— Kiedy stwarzal ten swiat. — Rincewind postanowil nie wspominac o fakcie, ze upuscil wtedy kanapke do kaluzy na plazy. Malo kto lubi sie dowiadywac, ze mogl wyewoluowac z czyjegos drugiego sniadania. — Sporo podrozuje — dodal.

— Zgrywasz surowa krewetke?

— Co? Alez skad. Absolutnie. Zgrywac surowa krewetke? Nie, to nie ja. Nigdy czegos takiego nie robie. Ani nawet gotowanej krewetki. Ani dowolnych skorupiakow, zwlaszcza w kaluzach na plazy. Nie ja… Eee… A co to wlasciwie znaczy?

— Wiesz, on wcale nie stworzyl tego miejsca — oswiadczyl Skoczek, ignorujac Rincewinda zupelnie. — To sie stalo pozniej.

— To mozliwe?

— Czemu nie?

— Wiesz, to przeciez nie jest tak, jak, no wiesz, dobudowanie pietra nad stajnia. Ktos pojawia sie, kiedy swiat jest calkiem skonczony, i kladzie dodatkowy kontynent?

— Bez przerwy sie to zdarza, koles — zapewnil Skoczek. — Caly czas. Zreszta dlaczego nie? Jesli inni stworcy zostawiaja wsciekle wielkie i puste oceany, ktos w koncu musi je zapelnic. Swiatu tez sie to przyda: nowy wyglad, nowe pomysly, nowe style…

Rincewind spogladal na gwiazdy. Wyobrazil sobie kogos, kto wedruje od swiata do swiata i kiedy nikt nie patrzy, ukradkiem wrzuca nowe lady.

— Rzeczywiscie — przyznal. — Ja na przyklad bym nie pomyslal, zeby wszystkie weze uczynic jadowitymi, a wszystkie pajaki jeszcze bardziej jadowitymi niz weze. I dac kazdemu kieszenie. Swietny pomysl.

— Sam widzisz.

Skoczek byl juz ledwie widoczny, gdyz ciemnosc okryla grote.

— Duzo ich zrobil? — zapytal Rincewind.

— Tak.

— Czemu?

— Zeby chociaz jednego nie spaprali. I zawsze doklada kangury. To cos w rodzaju podpisu.

— A czy ten Stworca ma jakies imie?

— Nie. Jest po prostu facetem, ktory niesie worek, a w tym worku miesci sie caly wszechswiat.

— Skorzany worek?

— To do niego podobne — potwierdzil kangur.

— Caly wszechswiat w jednym malym worku?

— Tak.

Rincewind ulozyl sie wygodnie.

— Ciesze sie, ze nie jestem religijny — stwierdzil. — To musi byc strasznie skomplikowane.

Po pieciu minutach zaczal pochrapywac. Po polgodzinie lekko uniosl glowe. Kangura nie bylo widac.

Z niemal nadrincewindowska sila poderwal sie i wspial na skalne rumowisko, przez krawedz otworu w stropie, prosto w ciemny piekarnik nocy.

Wybral pierwsza z brzegu gwiazde i pomaszerowal, nie zwazajac na chloszczace nogi galezie krzakow.

Ha!

Nie znajda go niegodnym, kiedy wzywa obowiazek. Poniewaz w ogole go nie znajda.

W grocie woda jeziorka zafalowala w blasku gwiazd, a rozszerzajace sie kregi plusnely na piasku.

Na scianie widnial starozytny obraz kangura w bieli, zolci i czerwieni. Artysta staral sie oddac na kamieniu cos, czego lepiej byloby probowac z osmioma wymiarami i duzym akceleratorem czastek; usilowal zawrzec w dziele nie tylko kangura teraz, ale tez kangura w przeszlosci i kangura w przyszlosci, a najkrocej mowiac nie to, jak kangur wygladal, ale to, czym byl.

Miedzy innymi, kiedy zanikal, byl kangurem usmiechnietym.

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату