Posrod wielu zlozonych cech, jakie tworzyly inteligentnego dwunoga, znanemu reszcie swiata jako pani Whitlow, byla tez ta, ze w swiecie pani Whitlow nie istnialo nic takiego jak nieformalny posilek. Kiedy pani Whitlow robila kanapki, chocby tylko dla siebie, zawsze kladla na wierzchu kawalek pietruszki. Przed wypiciem herbaty rozkladala serwetke. Jesli na stole zmiescil sie wazon z kwiatami, tym lepiej.
Bylo nie do pomyslenia, by zjadla jakies danie ulozone na kolanach. Wlasciwie bylo nie do pomyslenia, zeby pomyslec o pani Whitlow jako osobie majacej kolana, choc pierwszy prymus musial od czasu do czasu wachlowac sie kapeluszem. Dlatego tez plaza zostala bardzo dokladnie przeszukana w celu znalezienia dostatecznie wielu kawalkow drewna, by zbudowac z nich bardzo prymitywny stol, oraz kamieni, by uzyc ich jako siedzen.
Pierwszy prymus zmiotl kapeluszem pyl z jednego z nich.
— Prosze, pani Whitlow.
Gospodyni zmarszczyla czolo.
— Jestem pewna, ze nie wypada, coby sluzba jadala z dzentelmenami — oswiadczyla.
— Naprawde zapraszam, pani Whitlow — powiedzial Ridcully.
— Naprawde nie moge. Nie uchodzi miec wyobrazen powyzej wlasnego stanu. Nigdy nie moglabym potem spojrzec panu w oczy, prosze pana. Znam swoje miejsce.
Ridcully przygladal sie jej tepo przez chwile, po czym odezwal sie cicho:
— Posiedzenie grona, panowie…
Magowie zbili sie w ciasny krag kawalek dalej na plazy.
— I niby co mamy z tym zrobic?
— Uwazam, ze to godna pochwaly postawa. Jej swiat lezy w koncu Pod Schodami.
— Owszem, swietnie, ale na tej wyspie nie ma zadnych schodow.
— Mozna by jakies zbudowac…
— Nie mozemy pozwolic, zeby ta biedna kobieta siedziala gdzies calkiem sama. O to mi chodzi.
— Ten stol zajal nam cale wieki.
— A zauwazyl pan cos dziwnego w tym wyrzuconym drewnie, nadrektorze?
— Dla mnie, Stibbons, wygladalo na calkiem zwyczajne drewno. Galezie, pnie i co tam jeszcze.
— To wlasnie jest dziwne, prosze pana, gdyz…
— Prosta sprawa, Ridcully. Mam nadzieje, ze jako dzentelmeni wiemy, jak traktowac kobiete…
— Dame.
— Pozwole sobie zauwazyc, ze to zbedny sarkazm, dziekanie — stwierdzil Ridcully. — No dobrze, skoro prorok Ossory nie chce przyjsc do gory, to gora musi przyjsc do proroka Ossory’ego. Jak mawiaja w Klatchu.
Przerwal. Znal swoich magow.
— Wydaje mi sie, ze raczej w Omni… — zaczal Myslak.
Ridcully machnal reka.
— W kazdym razie cos w tym sensie.
I wlasnie dlatego pani Whitlow jadla sama przy stole, a magowie usiedli wokol ogniska kawalek dalej. Tyle ze bardzo czesto ktorys z nich podchodzil, zeby zaproponowac jej jakis szczegolnie smaczny kasek z darow natury.
Bylo jasne, ze glod im na wyspie nie zagrozi, za to niestrawnosc i zgaga owszem.
Glownym daniem byla ryba, gdyz goraczkowe poszukiwania nie pozwolily — jak dotad — odkryc krzewu stekowego. Magowie znalezli za to, obok licznych bardziej konwencjonalnych owocow, krzew makaronowy, cos w rodzaju kabaczka zawierajacego miazsz bardzo podobny do budyniu oraz wygladajacy jak ananas owoc, ktory — po obraniu ze skorki — okazal sie duzym puddingiem sliwkowym.
— To oczywiscie nie jest prawdziwy pudding sliwkowy — zaprotestowal Ridcully. — Tylko myslimy, ze to pudding sliwkowy, poniewaz smakuje dokladnie tak, jak, no… pudding sliwkowy… — Umilkl.
— Ma w srodku sliwki i rodzynki — zauwazyl pierwszy prymus. — Moge prosic o miazsz budyniowy?
— Chodzi mi o to, ze myslimy tylko, ze wygladaja jak rodzynki i sliwki…
— Nie, bo myslimy takze, ze smakuja dokladnie jak rodzynki i sliwki — upieral sie pierwszy prymus. — Prosze posluchac, nadrektorze. Nie ma w tym zadnej tajemnicy. Najwyrazniej te wyspe odwiedzili juz kiedys magowie. A to wszystko jest rezultatem dzialania calkiem zwyczajnej magii. Moze nasz zaginiony geograf troche eksperymentowal? A moze to czarodzicielstwo? Kiedy pomyslec o niektorych rzeczach stworzonych za dawnych dni… krzew papierosowy to w porownaniu z nimi calkiem male piwo.
— Skoro o malym piwie mowa… — Dziekan zamachal reka. — Poprosze rumu.
— Pani Whitlow nie aprobuje mocnych alkoholi — przypomnial pierwszy prymus.
Dziekan zerknal na gospodynie, ktora wykwintnie spozywala banana — wyczyn prawie niemozliwy do wykonania. Odlozyl skorupe kokosa.
— No wiec ona… Ja… Nie rozumiem… Wiec do demonow z tym wszystkim, tyle tylko chce powiedziec.
— Ani wulgarnego jezyka — dodal wykladowca run wspolczesnych.
— Glosuje za tym, zeby zabrac z powrotem troche tych pszczol — wtracil kierownik studiow nieokreslonych. — Cudowne stworzonka. Zadnego krazenia po okolicy i zadowalania sie produkcja nudnego miodu. Wystarczy siegnac, wybrac jeden z tych woskowych pojemnikow i Bob jest twoim wujem.
— Ona powoli zdejmuje cala skorke, zanim zacznie jesc. Och…
— Dobrze sie pan czuje, pierwszy prymusie? Czy upal panu zaszkodzil?
— Co? Eee… Hm? Nie, nic takiego. Rzeczywiscie, pszczoly. Niezwykle istoty.
Przyjrzeli sie dwom pszczolom, ktore w gasnacym swietle slonca krzataly sie przy kwitnacym krzewie. Pozostawialy za soba waskie smuzki czarnego dymu.
— Lataja wkolo jak male rakiety — stwierdzil nadrektor. — Zadziwiajace.
— Wciaz mnie niepokoja te buty — dodal pierwszy prymus. — Mozna by pomyslec, ze wlasciciela cos z nich wyrwalo.
— Czlowieku, to malutka wysepka — zaczal tlumaczyc Ridcully. — Widzielismy tylko ptaki, pare takich piszczacych stworow i mnostwo owadow. Nie spotyka sie wielkich i dzikich zwierzat na wyspie, ktora praktycznie mozna kamieniem przerzucic. Musial sie poczuc… raczej swobodnie. Zreszta i tak jest za goraco na buty.
— Wiec dlaczego jeszcze go nie znalezlismy?
— Ha! Pewno sie chowa! — zawolal dziekan. — Wstyd mu spojrzec nam w oczy. Trzymanie takiej ladnej slonecznej wyspy w swoim gabinecie jest wbrew przepisom regulaminu uczelni.
— Naprawde? — zdziwil sie Myslak. — Nie widzialem o tym nawet wzmianki. Od kiedy istnieje taki przepis?
— Odkad musialem spac w zamarznietej sypialni — odparl posepnie dziekan. — I niech mi pan poda puddingowe owoce, jesli mozna.
— Uuk — powiedzial bibliotekarz.
— Milo znow cie widziec w zwyklym ksztalcie, przyjacielu — powiedzial Ridcully. — Postaraj sie utrzymac go na dluzej, co?
— Uuk.
Bibliotekarz siedzial obok stosu owocow. Normalnie by nie kwestionowal tak doskonalej pozycji, ale teraz nawet banany go niepokoily. Odczuwal to samo niejasne wrazenie niepoprawnosci. Byly tu dlugie i zolte, krotkie, grube i brazowe…
Popatrzyl na resztki ryb. Byla wsrod nich taka duza i srebrna, gruba i czerwona, mala szara i jeszcze taka plaska, podobna troche do fladry…
— Najwyrazniej wyladowal tu jakis czarodziciel i chcial, zeby wyspa byla troche wygodniejsza — mowil pierwszy prymus, ale jego glos dochodzil jakby z wielkiej odleglosci. Bibliotekarz liczyl.
Owoc z puddingiem sliwkowym, budyniowe pnacze, czekoladowy kokos… Odwrocil glowe i spojrzal na drzewa. Teraz, kiedy juz wiedzial, czego szuka, nigdzie nie mogl tego znalezc.
Pierwszy prymus zamilkl nagle, gdy orangutan poderwal sie i podbiegl do linii granicy przyplywu na plazy. Magowie patrzyli bez slowa, jak brodzi w stosach muszli. Wrocil, niosac je w dloniach, po czym tryumfalnie rzucil na ziemie przed nadrektorem.
— Uuk.
— O co chodzi, kolego?
— Uuk!
— Tak, bardzo ladne, ale co…