moze przechodzic przez mury twarza naprzod. Oraz, oczywiscie — gdyby wszystko inne nie pozwalalo na rozpoznanie — fakt, ze czubek tej glowy znajdowal sie na poziomie zoladka Rincewinda, takze stanowil bardzo wyrazna wskazowke. Mad nosil skorzany kombinezon, ale — podobnie jak powoz — nabijany metalem wszedzie, gdzie sie dalo. A w miejscach wolnych od cwiekow nosil bron.

Slowo „przyjaciel” wyskoczylo na platy czolowe mozgu Rincewinda. Istnieje wiele powodow, by sie z kims zaprzyjaznic. Fakt, ze ow ktos trzyma wymierzona w ciebie smiercionosna bron, wedlug Rincewinda zaliczal sie do pierwszej czworki.

— Dobre okreslenie — przyznal. — Latwe do zapamietania.

Krasnolud pochylil glowe na bok i nasluchiwal przez chwile.

— Szlag, doganiaja mnie. — Przyjrzal sie Rincewindowi. — Umiesz strzelac z kuszy?

Jego ton sugerowal wyraznie, ze odpowiedz „nie” to dobry sposob nabawienia sie problemow z zatokami.

— Oczywiscie — zapewnil Rincewind.

— No to wskakuj do wozu. Wiesz, od lat jezdze ta droga i po raz pierwszy jakis wozostopowicz osmielil sie mnie zatrzymac.

— Zadziwiajace…

Pod klapa wlazu nie bylo zbyt wiele miejsca, a wiekszosc zajmowaly kolejne elementy uzbrojenia. Mad odepchnal Rincewinda na bok, chwycil lejce, wyjrzal przez peryskopowa rure i popedzil konie.

Krzaki drapaly kola, gdy konie wciagaly powoz z powrotem na trakt. Potem zaczeli nabierac predkosci.

— Slicznotki, nie? — spytal Mad. — Potrafia przescignac wszystko, nawet z pancerzem.

— Z pewnoscia to bardzo… oryginalny powoz — zgodzil sie Rincewind.

— Wprowadzilem kilka modyfikacji — pochwalil sie Mad. Usmiechnal sie zlosliwie. — Jestes magiem, szefuniu?

— Ogolnie mowiac, tak.

— Dobrym? — Mad ladowal nastepna kusze.

Rincewind zawahal sie, ale odpowiedzial szczerze:

— Nie.

— To masz szczescie. Bym cie zabil, jakbys byl. Nie znosze magow. Banda fanatykow, nie?

Zlapal uchwyty wygietej rury i odwrocil ja do tylu.

— No i sa — mruknal.

Rincewind spojrzal nad czubkiem jego glowy. W wygieciu rury tkwil kawalek lustra. Ukazywal droge za nimi i pol tuzina kropek pod kolejna chmura czerwonego kurzu.

— Gang drogowy — wyjasnil Mad. — Poluja na moj ladunek. Wszystko by ukradli. Kazdy dran jest draniem, ale niektorzy dranie to naprawde dranie. — Wyciagnal spod siedzenia kilka workow z obrokiem. — No dobra. Wylaz na gore z dwoma kuszami, a ja zamontuje dopalacze.

— Co? Chcesz, zebym strzelal do ludzi?

— A chcesz, zebym to ja strzelal do ludzi? — zapytal Mad, wpychajac go na drabine.

Rincewind wyczolgal sie na dach. Wiatr probowal zwiac mu szate na glowe. Powoz kolysal sie i podskakiwal, czerwony pyl dusil w gardle.

Rincewind nienawidzil broni, i to nie tylko dlatego, ze tak czesto bywala w niego wymierzona. Jesli czlowiek ma bron, wpada w ogromne klopoty. Inni strzelaja do niego natychmiast, jesli tylko uznaja, ze on moze strzelic do nich. Jesli jest nieuzbrojony, czesto wstrzymuja sie, zeby porozmawiac. Owszem, maja sklonnosc do wypowiadania zdan typu: „Nigdy nie zgadniesz, koles, co z toba zrobimy”, ale to zajmuje czas. A Rincewind wiele potrafil dokonac w ciagu kilku sekund. Mogl je wykorzystac, zeby jeszcze chwile pozyc.

Kropki w oddali byly powozami, zaprojektowanymi raczej do predkosci niz do przewozenia towarow. Niektore mialy cztery kola, inne tylko dwa. Jeden mial… tylko jedno, wielkie, ustawione pomiedzy waskimi tyczkami, z malenkim siodelkiem na szczycie. Jezdziec wygladal, jakby swoje ubranie zbieral na wysypiskach zlomu trzech kontynentow, a tam, gdzie nie pasowalo, przywiazywal kurczaka.

Ale nie tak wielkiego, jak kurczak ciagnacy jego pojazd. Byl wiekszy od Rincewinda, a przewazajaca czesc tego, co nie bylo szyja, byla nogami. Pokonywal odleglosc w tempie konia.

— Co to jest, u demona? — wrzasnal Rincewind.

— Emu! — krzyknal Mad, wiszacy teraz u uprzezy. — Sprobuj go ustrzelic, to niezle zarcie!

Powoz podskoczyl i kapelusz Rincewinda sfrunal na ziemie.

— Teraz jeszcze zgubilem kapelusz!

— I dobrze! Wsciekle paskudny kapelusz!

Strzala brzeknela o metalowa plyte obok stopy Rincewinda.

— Strzelaja do mnie!

Na ktoryms z powozow czlowiek obok woznicy zakrecil czyms nad glowa. Kotwiczka wbila sie w drewno obok drugiej stopy Rincewinda i wyrwala metalowa plytke.

— I jeszcze… — zaczal.

— Masz kusze, nie?! — ryknal Mad, balansujac na grzbiecie jednego z koni. — Znajdz cos, zeby sie zlapac, bo lada chwila zastartuja…

Konie pedzily juz galopem, ale nagle skoczyly naprzod, niemal stracajac Rincewinda z dachu. Dym uniosl sie z osi. Krajobraz sie rozmyl.

— Co to jest, u demona?

— Dopalacze! — zawolal Mad, przeciagajac sie do powozu ledwie kilka cali od pedzacych kopyt. — Tajny przepis! A teraz blokuj ich, bo ktos musi kierowac!

Emu wynurzyl sie z kurzu, za nim dudnilo kilka najszybszych powozow. Strzala wbila sie w drewno dokladnie miedzy nogami Rincewinda, ktory rzucil sie na plask na rozkolysanym dachu, wysunal kusze, zamknal oczy i wystrzelil.

Zgodnie z odwieczna praktyka narracyjna strzala zrykoszetowala na czyims helmie i spory kawalek dalej trafila niewinnego ptaka, ktorego jedyna rola bylo wyzioniecie ducha z odpowiednio zabawnym piskiem.

Czlowiek powozacy emu podjechal blizej. Spod znajomego kapelusza z ledwie widocznym w brudzie napisem „Maggus” rzucil Rincewindowi szeroki usmiech. Wszystkie zeby mial zaostrzone, a na czterech przednich wygrawerowany napis „Mama”.

— Dzien dobry! — zawolal uprzejmie. — Oddajcie swoj ladunek, a obiecuje, ze nie zabijemy was wszystkich naraz.

— To moj kapelusz! Oddaj moj kapelusz!

— Jestes magiem, co? — Mezczyzna stanal w siodelku, z latwoscia utrzymujac rownowage, choc wielkie kolo podskakiwalo na piasku. Zamachal rekami nad glowa. — Patrzcie na mnie, chlopaki! Jestem piekielnym magiem! Magia, magia, magia!

Bardzo ciezka strzala, ciagnaca za soba line, trafila w tylna sciane powozu i wbila sie mocno. Goniacy wrzasneli z radosci.

— Oddaj mi zaraz kapelusz, bo beda klopoty!

— Klopoty i tak beda — odparl czlowiek powozacy emu, mierzac z kuszy. — Ale wiesz co? Moze bys mnie zmienil w cos paskudnego? Och, strasznie sie…

Twarz mu pozieleniala. Upadl do tylu. Belt z kuszy trafil woznice pedzacego obok powozu; powoz ten skrecil gwaltownie, przecinajac droge innemu, ktory probowal go wyminac i zderzyl sie z wielbladem. To oznaczalo, ze przed jadacymi z tylu wyrosl nagle wielki stos wrakow, ktory — wobec powszechnego braku hamulcow — natychmiast zaczal rosnac. W dodatku jego czesc kopala ludzi.

Oslaniajac glowe rekami, Rincewind zaczekal, az odtoczy sie ostatnie kolo. Potem ruszyl wzdluz rozkolysanego powozu do miejsca, gdzie Mad pochylal sie nad lejcami.

— Ehm… Mysle, ze moze pan juz zwolnic, panie Mad — oznajmil.

— Tak? A co, pozabijales wszystkich?

— E nie… Nie wszystkich. Niektorzy zwyczajnie uciekli.

— W konia mnie robisz? — Krasnolud obejrzal sie do tylu. — A niech mnie, wcale nie! Tutaj, ciagnij te dzwignie jak najmocniej!

Wskazal dlugi metalowy pret obok Rincewinda, ktory szarpnal za niego poslusznie. Zgrzytnal metal, gdy hamulce scisnely kola.

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату