— Dlaczego one tak szybko biegna?
— Sa na mieszaninie owsa i jader jaszczurek! — wyjasnil Mad, przekrzykujac zgrzyty rozgrzanych do czerwonosci hamulcow. — To daje im ostry dopal!
Powoz musial krazyc przez kilka minut, az koniom opadl poziom adrenaliny. Dopiero wtedy zawrocili traktem, zeby zbadac stos rozbitych powozow gangu.
Mad zaklal.
— Co sie tu dzialo?
— Nie powinien mi krasc kapelusza — wymamrotal Rincewind.
Krasnolud zeskoczyl na ziemie i kopnal zlamane kolo.
— Tak zalatwiasz ludzi, jesli ci ukradna kapelusz? A co robisz, jesli ci napluja w oko? Rozwalasz cala okolice?
— To moj kapelusz! — burknal ponuro Rincewind.
Nie byl pewien, co sie wlasciwie stalo. Nie radzil sobie z magia, to wiedzial na pewno. Jedyne jego klatwy, ktore mialy niewielka chocby szanse spelnienia, brzmialy mniej wiecej: „Oby deszcz spadl na ciebie w pewnym momencie twojego zycia” albo „Obys zgubil jakis niewielki przedmiot, mimo ze odlozyles go tutaj przed chwila”. Ale zeby ktos sie zrobil bladozielony… a tak, i jeszcze w takie zoltawe plamy… To nie byl typowy efekt.
Mad rozgladal sie czujnie posrod szczatkow. Podniosl kilka sztuk broni i odrzucil je na bok.
— Chcesz wielblada? — zapytal.
Zwierzak stal w pewnej odleglosci od nich i zerkal na krasnoluda podejrzliwie. Zdawalo sie, ze wyszedl z zamieszania bez uszczerbku, choc spowodowal bardzo znaczne uszczerbki u innych.
— Wolalbym raczej wsadzic noge do krajalnicy bekonu — odparl stanowczo Rincewind.
— Na pewno? Jak chcesz. Przywiaz go do wozu, sprzedam go za niezla cene w Czyzespiwoszynioskol — stwierdzil Mad.
Obejrzal domowej roboty samopowtarzalna kusze i tez ja odrzucil. Potem sprawdzil nastepny rozbity powoz i wyraznie sie rozpromienil.
— No, teraz to gotujemy na weglu! — zawolal. — To nasz szczesliwy dzien, koles.
— Och. Worek siana — stwierdzil uprzejmie Rincewind.
— Pomoz go przeniesc, co?
Mad otworzyl rygle w tyle swojego powozu.
— Co jest takiego wyjatkowego w sianie?
Klapa opadla. Powoz byl pelen siana.
— Tutaj to zycie albo smierc, koles. Sa tacy, co dla beli siana by cie rozpruli stad az do sniadania. Czlowiek bez siana to czlowiek bez konia, a tutaj czlowiek bez konia to zwloki.
— Przepraszam… Przeszedlem przez to wszystko dla kopy siana?
Mad konspiracyjnie poruszyl brwiami.
— I dwoch workow owsa w ukrytej komorze, koles. — Klepnal Rincewinda w plecy. — I pomyslec, wzialem cie za jakiegos podstepnego drongo, co to go lepiej wywalic za burte! A tu sie okazuje, ze jestes zwariowany jak ja!
Sa takie chwile, kiedy nie oplaca sie deklarowac wlasnego zdrowia psychicznego, i Rincewind zrozumial, ze musialby zwariowac, by uczynic to teraz. Zreszta potrafil rozmawiac z kangurami i znajdowac na pustyni buleczki z kurczakiem w ostrym sosie. Czasami po prostu trzeba spojrzec w twarz roztrzesionym faktom.
— Defekt mozgu — zapewnil z czyms, co, mial nadzieje, bylo rozbrajajaca skromnoscia.
— Zuch ziomal. Dobra, ladujemy ich bron i zarcie, i ruszamy.
— A po co nam ich bron?
— Dostane dobra cene.
— Co z cialami?
— Nic. Sa bez wartosci.
Gdy Mad przybijal zebrane kawalki zlomu do scian powozu, Rincewind zblizyl sie czujnie do zielono-zoltego trupa… i jeszcze, tak, z duzymi czarnymi plamami… Kijem ostroznie uniosl z jego glowy swoj kapelusz.
Niewielka osmionozna kula wscieklego czarnego futra wyskoczyla spod spodu i wbila kly w patyk, ktory zaczal dymic. Rincewind odlozyl go bardzo delikatnie, chwycil kapelusz i uciekl.
Myslak westchnal.
— Nie probowalem kwestionowac panskiego autorytetu, nadrektorze — zapewnil. — Po prostu wydaje mi sie, ze kiedy olbrzymi potwor na naszych oczach ewoluuje w kurczaka, zjedzenie tego kurczaka nie jest rozsadne. Nadrektor oblizal palce.
— A co by pan zrobil? — zapytal.
— No… zbadalbym go.
— Tak tez uczynilismy. Badanie post mortem — zauwazyl dziekan.
— Bardzo dokladne — dodal z zadowoleniem kierownik studiow nieokreslonych. — Bardzo przepraszam, pani Whitlow… Ma pani ochote na jeszcze kawalek pi… — Dostrzegl lodowaty wzrok Ridcully’ego i ciagnal dalej: — …przedniej czesci kurczaka?
— I odkrylismy, ze nie bedzie juz zagrazal odwiedzajacym te wyspe magom — stwierdzil Ridcully.
— Tylko nie wydaje mi sie, ze wlasciwe badania powinny obejmowac cos wiecej niz rozgladanie sie, czy nie rosnie gdzies krzew szalwii z cebulka — upieral sie Myslak. — Widzieliscie przeciez, jak szybko sie zmienil, prawda?
— I co? — spytal dziekan.
— To nie moze byc naturalne.
— To pan przeciez twierdzi, ze rzeczy naturalnie zmieniaja sie w inne rzeczy, panie Stibbons.
— Ale nie tak szybko!
— A widzial pan kiedys, jak dzieje sie ta cala ewolucja?
— No nie, oczywiscie, ze nie, nikt przeciez…
— No to sam pan widzi — rzekl Ridcully tonem zamykajacym dyskusje. — To moze byc normalne tempo. Przeciez zmienianie sie w ptaka po kawalku nie ma sensu, prawda? Tutaj piorko, tam dziob… Po swiecie kreciloby sie wtedy sporo glupio wygladajacych stworzen, mam racje? — Inni magowie rozesmiali sie. — Nasz potwor pomyslal zapewne: Oj, jest ich za duzo, moze lepiej zmienie sie w cos, co lubia.
— Jesc — dokonczyl dziekan.
— Calkiem rozsadna strategia przetrwania. Do pewnych granic.
Myslak przewrocil oczami. Takie rzeczy zawsze dobrze brzmialy, kiedy opracowywal je we wlasnej glowie. Czytal stare ksiegi, potem siedzial i myslal przez cale wieki, az niewielka teoria ukladala mu sie w umysle niczym rzadek malych blyszczacych klockow. A potem, kiedy ja wyglaszal, odbijala sie od grona wykladowczego i jeden z nich… jeden z nich… zawsze zadawal jakies potwornie glupie pytanie, na ktore w danej chwili nie potrafil odpowiedziec. Jak mozna w ogole dokonywac postepu wobec takich umyslow? Gdyby jakis bog gdzies powiedzial: „Niech sie stanie swiatlo”, oni by zapytali: „A po co? Ciemnosc zawsze nam wystarczala”.
Starzy ludzie, na tym polega problem. Myslak nie byl do konca entuzjasta dawnych tradycji, poniewaz mial juz dobrze po dwudziestce i zajmowal umiarkowanie wazne stanowisko, a zatem dla pewnych uniwersyteckich mlokosow stanowil cel. A raczej stanowilby, gdyby nie to uczucie, ze po calej nocy majstrowania przy HEX-ie maja oczy ugotowane na miekko.
Zreszta nie interesowal go awans. Bylby szczesliwy, gdyby tamci sluchali go przez piec minut, zamiast mowic: „Niezly pomysl, panie Stibbons, ale juz raz tego probowalismy i nie dziala” albo „Prawdopodobnie nie mamy funduszy”, albo, co najgorsze, „Nie ma juz dzisiaj porzadnych wstaw-odpowiednie-rzeczowniki… Pamietacie starego «przezwisko» jakis-pradawny-mag-ktory-umarl-piecdziesiat-lat-temu-i-ktorego-Myslak-nie-mial-prawa- pamietac? To byl gosc, ktory znal swoje wstaw-odpowiednie-rzeczowniki”.
Myslak odnosil wrazenie, ze nad nim jest wiele stanowisk zwolnionych przez umarlych. Ale stali przy nich zywi i bronili sie ostro.
Nigdy nie zadali sobie trudu, zeby sie czegos nauczyc, nigdy nie probowali niczego zapamietac, oprocz tego, ze dawniej wszystko bylo lepsze. Klocili sie jak banda dzieciakow, a jedyny wsrod nich, ktory w ogole mowil czasem cos sensownego, mowil to po orangutansku.
Ze zloscia dzgal ogien patykiem.