Magowie zbudowali dla pani Whitlow przyzwoita, choc prymitywna chate z galezi i wielkich splecionych lisci. Gospodyni zyczyla im dobrej nocy i skromnie zaslonila za soba wejscie kilkoma liscmi.

— Bardzo przyzwoita dama, ta pani Whitlow — uznal Ridcully. — Ja tez sie przespie.

Wokol ogniska unosily sie juz pojedyncze sekwencje chrapniec.

— Mysle, ze ktos powinien stanac na strazy — rzekl Myslak.

— Zuch chlopak — pochwalil go Ridcully i przewrocil sie na drugi bok.

Myslak zgrzytnal zebami, po czym zwrocil sie do bibliotekarza, ktory chwilowo powrocil do krainy dwunogow i siedzial smetnie, owiniety w koc.

— Przynajmniej dla ciebie to taki dom z dala od domu, co? — zapytal.

Bibliotekarz pokrecil glowa.

— A moze ciebie zainteresuje, co jeszcze jest tutaj dziwne?

— Uuk?

— Drewno wyrzucane przez fale. Nikt mnie nie slucha, ale to wazne. Mnostwo tego nazbieralismy na ognisko, i wszystko to bylo naturalne drewno. Zauwazyles? Zadnych polamanych desek, zadnych starych skrzyn, zadnych podartych sandalow. Tylko… zwykle drewno.

— Uuk?

— To znaczy, ze jestesmy bardzo daleko od tras zeg… Oj, nie… nie…

Bibliotekarz desperacko marszczyl nos.

— Szybko! Skup sie na posiadaniu rak i nog! To znaczy zywych!

Bibliotekarz zalosnie skinal glowa i kichnal.

— Aik? — powiedzial, kiedy jego ksztalt znow sie ustabilizowal.

— No… — stwierdzil smutnie Myslak. — Przynajmniej jestes ozywiony. Moze troche za duzy jak na pingwina. Mysle, ze to strategia przetrwania stosowana przez twoje cialo. Probuje znalezc stabilna forme, ktora funkcjonuje.

— Aik?

— Zabawne, ze nic nie mozesz zrobic z ta ruda sierscia…

Bibliotekarz rzucil mu niechetne spojrzenie, odszedl kawalek plaza i padl bezwladnie.

Myslak rozejrzal sie wokol ogniska. Wygladalo na to, ze on stoi na strazy, chocby dlatego, ze nikt inny nie zamierzal sie tym zajac. No tak, prawdziwa niespodzianka…

Jakies ptaki cwierkaly wsrod galezi. Morze fosforyzowalo slabo. Na niebie rozblyskiwaly gwiazdy.

Popatrzyl na gwiazdy. Na gwiazdach przynajmniej mozna polegac…

I nagle zobaczyl, co jeszcze sie nie zgadza.

— Nadrektorze!

No wiec od jak dawna jestes szalony? Nie, to nie jest dobry poczatek… Nie tak latwo wymyslic, jak zaczac rozmowe. — No wiec… Nie spodziewalem sie, ze spotkam tu krasnoludow — powiedzial Rincewind.

— Och, rodzine przywialo tu z Nictofiordu, kiedy bylem dzieciakiem — wyjasnil Mad. — Chcielismy przeplynac tylko kawalek wzdluz brzegu, rozpetal sie sztorm, a potem ani sie obejrzelismy, a bylismy rozbitkami i po kolana w papugach. Moim zdaniem to najlepsze, co moglo nam sie trafic. Tam kiblowalbym w jakiejs zimnej kopalni i odbijal ze sciany kawalki skaly, ale tutaj krasnolud moze z duma wysoko nosic glowe.

— Rzeczywiscie — zgodzil sie Rincewind z twarza starannie obojetna.

— Ale nie za wysoko, do demona! — ciagnal Mad.

— Na pewno nie.

— No to zesmy sie osiedlili. A potem tato zalozyl siec piekarni w Rospyepsh.

— Chleb krasnoludow? — domyslil sie Rincewind.

— Jasna sprawa! On ocalil nam zycie na tysiacach mil rojacego sie od rekinow oceanu — odparl Mad. — Gdybysmy nie mieli ze soba worka chleba krasnoludow…

— …nie mielibyscie czym tluc rekinow na smierc?

— Widze, ze z ciebie ziom, ktory zna sie na chlebie.

— Duze jest to Rospyepsh? Jest tam port?

— Ludzie mowia, ze tak. Nigdy tam nie wrocilem. Lubie zycie na trasie.

Grunt zadygotal. Drzewa obok traktu zakolysaly sie, choc nie bylo wiatru.

— Chyba idzie burza — stwierdzil Rincewind.

— Co to za jedna?

— No wiesz… Deszcz.

— Nie, na rzadek plomiennych krow, chyba nie wierzysz w te bzdury, co? Moj dziadek zawsze takie rzeczy opowiadal, kiedy nachlal sie piwa. To tylko stara bajka. Woda spadajaca z nieba? Badzze rozsadny!

— Tutaj nigdy nie spada?

— Pewno ze nie.

— Ale cos takiego zdarza sie calkiem czesto tam, skad przybywam — zapewnil Rincewind.

— Tak? A niby skad ona sie bierze na niebie, co? Woda jest ciezka.

— No wiesz, ona… ona… Mysle, ze slonce ja wsysa.

— Jak?

— Nie wiem. Po prostu tak jest.

— A potem spada z nieba?

— Tak.

— Za darmo?

— Czy ty nigdy nie widziales deszczu?

— Sluchaj no, wszyscy przeciez wiedza, ze cala woda jest gleboko pod ziemia. To ma sens. Woda to ciezki towar. Cieknie do dolu, koles. Nigdy jeszcze nie widzialem, zeby latala w powietrzu.

— No ale skad sie w ogole wziela pod ziemia?

Mad zdumial sie wyraznie.

— A skad wziely sie gory na ziemi? — zapytal.

— Co? One po prostu sa.

— Aha, czyli nie spadly sobie z nieba?

— Pewnie ze nie. Sa o wiele ciezsze od powietrza!

— A woda nie jest? Mam pare beczek pod wozem i porzadnie sie spocisz, kiedy zechcesz je podniesc.

— Czy nie ma tu zadnych rzek?

— No jasne, ze sa rzeki! W tym kraju jest wszystko, koles!

— No to jak myslisz, skad sie bierze w nich woda?

Mad wygladal na szczerze zaskoczonego.

— A po co mielibysmy trzymac wode w rzekach? Co by tam robila?

— Plynela do morza…

— Piekielne marnotrawstwo. I pozwalacie na to tam, skad przybyles, tak?

— Na to sie nie pozwala, to… sie dzieje… To wlasnie robia rzeki…

Mad dlugo i surowo przygladal sie Rincewindowi.

— Jasne. I to o mnie mowia, ze jestem wariat…

Rincewind zrezygnowal. Na niebie nie bylo ani chmurki. Ale ziemia znowu sie zatrzesla.

Nadrektor Ridcully patrzyl na niebo gniewnie, jakby zachowywalo sie tak wylacznie po to, zeby jego osobiscie zirytowac.

— Jak to? Ani jednej? — zapytal.

— Ani jednej znajomej konstelacji — potwierdzil rozgoraczkowany kierownik studiow nieokreslonych. — Naliczylismy tysiac sto dziewiecdziesiat jeden takich, ktore mozna by nazwac Trojkatem, ale dziekan uwaza, ze nie wszystkie sie licza, bo wykorzystuja te same gwiazdy…

— Nie ma ani jednej gwiazdy, ktora bym poznawal — oswiadczyl pierwszy prymus.

Ridcully zamachal rekami.

— Przeciez one caly czas sie troche zmieniaja — powiedzial. — Zolw plynie w przestrzeni i…

— Ale nie tak szybko — stwierdzil dziekan.

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату