Gdyby znowu mial pan klopoty z tymi skomplikowanymi historiami, moje drzwi zawsze sa otwarte[12]. Jestem w koncu panskim nadrektorem.
— Przepraszam bardzo, to w koncu mozemy deptac mrowki czy nie? — spytal z lekka irytacja pierwszy prymus.
— Jak chcecie — zezwolil wspanialomyslnie Ridcully. — Poniewaz tak naprawde historia juz zalezy od waszego rozdeptania wszelkich mrowek, ktore przypadkiem trafia wam pod buty. Mrowki, jakie nadepniecie, juz nadepneliscie, wiec jesli zrobicie to znowu, bedzie to po raz pierwszy, poniewaz robicie to teraz, gdyz zrobiliscie to wtedy. Czyli tez teraz.
— Naprawde?
— Tak, absolutnie.
— To moze powinnismy nosic wieksze buty? — zaproponowal kwestor.
— Prosze starac sie uwazac, kwestorze. — Ridcully przeciagnal sie i ziewnal. — No, to juz chyba wszystko. Mozemy znow klasc sie spac, prawda? Mielismy naprawde trudny dzien.
Ktos jednak czuwal.
Kiedy magowie znowu zasneli, slabe swiatelko, jakby plonacy gaz bagienny, zatoczylo nad nimi krag.
Byl bogiem wszechobecnym, choc tylko na niewielkim obszarze. Byl takze wszechwiedzacy, ale akurat na tyle, by wiedziec, ze chociaz istotnie wie wszystko, nie jest to cale Wszystko, tylko jego czesc odnoszaca sie do tej wyspy.
Niech to! Przeciez dobrze wiedzial, ze ten krzew papierosowy sprowadzi klopoty. Nalezalo go powstrzymac w chwili, kiedy zaczal rosnac. Nie powinien tak sie wyrwac spod kontroli.
Oczywiscie szkoda tej wczesniejszej… spiczastej istoty, ale to w koncu jej wlasna wina. Kazdy musi jesc. Niektore stworzenia pojawiajace sie na wyspie nawet jego zaskakiwaly. A czesc z nich nawet przez piec minut nie pozostawala stabilna.
Mimo wszystko pozwolil sobie na lekki usmieszek satysfakcji. Dwie godziny od chwili, kiedy ten nazywany dziekanem zatesknil za papierosem, do momentu, gdy krzak wyewoluowal, rozkwitl i dal swoj pierwszy nikotynowy plon. Oto prawdziwa ewolucja w dzialaniu…
Problem polega na tym, ze teraz zaczeli zbyt uwaznie sie rozgladac i zadawac pytania.
Bog, niemal jedyny posrod innych bogow, uwazal pytania za cos dobrego. Byl wrecz wdzieczny tym, ktorzy kwestionowali zalozenia, odrzucali dawne przesady, zrywali lancuchy irracjonalnych uprzedzen i — krotko mowiac — korzystali z mozgow, ktore dal im ich bog. Tyle ze oczywiscie nie dostali ich od zadnego boga, wiec to, co faktycznie powinni robic, to korzystac z mozgow uksztaltowanych przez tysiaclecia w reakcji na bodzce zewnetrzne, no i z potrzeby kontrolowania rak z przeciwstawnymi kciukami… To zreszta kolejny swietny pomysl, z ktorego byl bardzo dumny. Albo bylby, oczywiscie. Gdyby istnial.
Jednakze sa przeciez granice. Wolnomysliciele to wspaniali ludzie, ale nie powinni tak sobie chodzic i myslec byle czego.
Swiatelko zniknelo, a po chwili pojawilo sie znowu, wciaz krazac, w swietej grocie w gorach. Tak naprawde grota nie byla swieta, poniewaz aby uczynic jakies miejsce swietym, potrzebni sa wyznawcy, a ten bog wlasciwie nie chcial wyznawcow.
Zwykle bog bez wyznawcow jest potezny jak piorko w huraganie, ale z powodow, ktorych nie zdolal zglebic, on sam calkiem dobrze potrafil sobie bez nich radzic. Moze to dlatego, ze tak mocno wierzyl w siebie. Chociaz nie, oczywiscie, ze nie w siebie, poniewaz wiara w bogow jest nieracjonalna. Ale wierzyl w to, co robi.
Przez chwile dosc wstydliwie rozwazal pomysl zrobienia jeszcze kilku gromowych jaszczurow w nadziei, ze moze zjedza intruzow, zanim tamci stana sie nazbyt wscibscy. Potem jednak odrzucil ten projekt jako niegodny postepowego, nowoczesnie myslacego bostwa.
W tej czesci groty staly niezliczone dlugie polki pelne nasion. Wybral jedno z rodziny dyn i siegnal po narzedzia.
Narzedzia byly wyjatkowe. Absolutnie nikt na swiecie nie mial tak malego srubokretu.
W odpowiedzi na pierwszy blask przedswitu zielony ped przebil sie przez warstwe lesnego smiecia, rozwinal w dwa liscie i rosl dalej.
Nizej, w zyznym komposcie opadlych lisci, biale korzonki wily sie jak robaki. Chwila nie byla odpowiednia na polsrodki. Gdzies gleboko badawczy korzen palowy znalazl wode.
Po kilku minutach krzewy wokol duzej juz, poruszajacej sie rosliny zaczely wiednac.
Glowny ped puscil sie naprzod, w strone morza. Wasy za sunaca lodyga owijaly sie wokol galezi. Wieksze drzewa byly wykorzystywane jako podpory, krzaki wyrywane i odrzucane na bok, a korzen palowy wypuszczal odnoge, by zajac wlasnie opuszczona dziure.
Bog nie mial czasu na wyrafinowanie. Instrukcje rosliny zostaly zlozone z fragmentow i urywkow lezacych dookola — rzeczy, o ktorych wiedzial, ze beda dzialaly.
Pierwszy ped przekroczyl wreszcie plaze i dotarl do morza. Korzenie wbily sie w piasek, liscie sie rozwinely i roslina wypuscila jeden samotny kwiat zenski. Mniejsze meskie otwieraly sie juz wzdluz lodygi.
Bog nie zaprogramowal tego elementu. Caly klopot z ewolucja, powtarzal sobie, to ten, ze nie chce sluchac polecen. Materia czasami sama probuje myslec.
Cienki chwytny was zwinal sie na moment, po czym wystrzelil i jak na lasso pochwycil przelatujaca cme. Wygial sie z powrotem, zanurzyl przerazonego owada po pas w pylku meskiego kwiatu, potem smagnal blyskawicznie i wbil cme miedzy zapraszajace platki kwiatu zenskiego.
Po kilku sekundach kwiat opadl, a male zielone zgrubienie ponizej zaczelo puchnac — wlasnie w chwili, kiedy swit zarozowil horyzont.
Na pustkowiu stal wielki wiatrak obracajacy sie ze zgrzytem na szczycie metalowej wiezy. Tablica przymocowana do wiezy glosila: „Czyzespiwoszynioskol. Sprawdz bron”.
— Tak, nadal mam cala swoja. Nie ma zmartwienia — stwierdzil Mad i popedzil konie.
Przejechali po drewnianym moscie, choc Rincewind nie mogl zrozumiec, po co ktos sie meczyl z jego budowa. Wydawalo sie, ze wykonano strasznie duzo roboty tylko po to, zeby przejechac nad pasmem suchego piasku.
— Piasku? — zdziwil sie Mad. — To Rzeka Ospala. Ot co!
I rzeczywiscie, minela ich niewielka lodz. Holowal ja wielblad i osiagala calkiem niezla predkosc na czterech kolach.
— Lodz — powiedzial Rincewind.
— Nigdy nie widziales lodzi?
— Nie takie na pedaly — odparl Rincewind, kiedy male kanoe ich minelo.
— Postawiliby zagiel, gdyby wiatr byl sprzyjajacy.
— Ale… wiem, ze pytanie moze ci sie wydac dziwne… dlaczego miala ksztalt lodzi?
— To ksztalt, jaki maja lodzie.
— Aha, no tak. Wiedzialem, ze jest jakis rozsadny powod, jak ten wlasnie. Skad sie tu wziely wielblady?
— Trzymaly sie drewna unoszonego przez fale. Tak mowia. Dalej, na wybrzezu, prady wyrzucaja na brzeg rozne rzeczy.
W polu widzenia pojawilo sie Czyzespiwoszynioskol. Dobrze, ze wczesniej umieszczono tablice, gdyz mogliby przez nie przejechac, niczego nie zauwazajac. Architektura nalezala do tych, ktore profesjonalisci nazywaja „regionalna”, a zatem dopasowana do okolicy, co okazalo sie calkiem odpowiednia nazwa, zwazywszy, ze okolica byla pustynia. Ale w koncu, pomyslal Rincewind, jest tu goraco jak w piekle i nigdy nie pada. Zatem dom potrzebny jest tylko po to, zeby zaznaczyc jakies rozgraniczenie miedzy wnetrzem i zewnetrzem.
— Mowiles, ze to spore miasteczko — powiedzial.
— Ma cala ulice. I bar.
— Ach, to jest ulica, tak? A ten stos drewna to bar?
— Spodoba ci sie. Prowadzi go Krokodyl.
— Dlaczego nazywaja go Krokodylem?