— Najlepszy moment.

— Ale lemingi nie zmieniaja sie tak po prostu w ptaki, nadrektorze.

— Mialyby szczescie, gdyby to potrafily, prawda?

Nagle w oddali, w niewielkiej dzungli zagrzmial ryk. Brzmial jak dzwiek rogu mglowego.

— Widzialem chyba jakies krewetki — odezwal sie nerwowo pierwszy prymus.

— Nie, nadrektor mial racje, wyspa jest o wiele za mala — odparl Myslak, starajac sie przestac myslec o latajacych lemingach. — Nie przetrwaloby tu nic, co mogloby nam zrobic krzywde. Co by jadlo?

Teraz wszyscy uslyszeli, jak cos przedziera sie przez zarosla.

— Nas? — zasugerowal dziekan z wahaniem.

Stwor wytoczyl sie na plaze skapana w promieniach zachodzacego slonca. Byl wielki i wydawalo sie, ze sklada sie z samej glowy — ogromnej gadziej glowy, ktora wygladala na prawie rownie duza jak cielsko pod nia. Szedl na dwoch tylnych lapach. Mial tez ogon, lecz wobec wielkosci zebow widocznych na jego drugim koncu, magowie nie mieli ochoty na obserwacje pozostalych szczegolow.

Stwor wciagnal w nozdrza powietrze i znowu zaryczal.

— Aha — stwierdzil Ridcully. — Podejrzewam, ze oto mamy rozwiazanie tajemnicy znikajacego geografa. Brawo, pierwszy prymusie.

— Chyba lepiej… — zaczal dziekan.

— Prosze sie nie ruszac! — szepnal Myslak. — Wiele gadow nie widzi niczego, co jest nieruchome.

— Zapewniam, ze przy predkosci, jaka planuje, nic mnie nie zobaczy…

Potwor pokrecil glowa w obie strony, po czym ruszyl przed siebie.

— Nie widzi niczego, co jest nieruchome? — upewnil sie Ridcully. — Chce pan powiedziec, ze musimy tylko zaczekac, az wpadnie na drzewo?

— Pani Whitlow ciagle tam siedzi! — zawolal pierwszy prymus.

W tej chwili pani Whitlow bardzo dystyngowanie rozsmarowywala na krakersie kawalek sera.

— Nie wydaje mi sie, zeby go zauwazyla.

Ridcully podwinal rekaw.

— Sadze, panowie, ze salwa kul ognistych…

— Chwileczke! — zaprotestowal Myslak. — To moze byc zagrozony gatunek!

— Podobnie jak pani Whitlow.

— Ale czy mamy prawo wybic to…

— Absolutnie — zapewnil Ridcully. — Gdyby stworca chcial, zeby on przezyl, dalby mu ognioodporna skore. Ma pan tu swoja ewolucje, panie Stibbons.

— Ale moze powinnismy go zbadac…?

Stwor sie rozpedzal. Zadziwiajace, jak szybko mogl sie poruszac, jesli wziac pod uwage jego rozmiary.

— Eee… — zaczal Myslak nerwowo.

Ridcully uniosl reke.

Stwor zatrzymal sie nagle i rozplaszczyl — niczym pilka, ktora ktos przydepnal. I rzeczywiscie, kiedy gwaltownie odzyskal dawny ksztalt, uczynil to z dzwiekiem, jaki powstaje, gdy ktos niewprawny skreca tylne nogi balonowego zwierzaka. O ile w ogole mial jakis wyraz pyska, to raczej zaskoczenia niz szoku. Wokol niego zablysly iskry wyladowan. Znowu sie splaszczyl, zwinal w rulonik, skrecil w cala serie interesujacych, ale prawdopodobnie bolesnych ksztaltow, zmalal w kule rozmiaru grejpfruta, po czym — z ostatnim, raczej smutnym odglosem, ktory mozna by zapisac jako „parp” — upadl na piasek.

— Rzeczywiscie niezle — przyznal Ridcully. — Ktory z was to zrobil, panowie?

Magowie spojrzeli po sobie nawzajem.

— To nie my — oswiadczyl dziekan. — Planowalismy kule ogniste i tyle.

Ridcully szturchnal Myslaka.

— No prosze — rzucil. — Niech go pan bada.

— Eee… — Myslak spojrzal na oszolomione zwierze. — Ten, no… obiekt, jak sie wydaje, zmienil sie w duzego kurczaka.

— Brawo, dobra robota — pochwalil go Ridcully, jakby chcial zamknac dyskusje. — W tej sytuacji szkoda marnowac dobra kule ognista.

Cisnal nia.

To byla droga.

A w kazdym razie byl to dlugi i plaski kawalek pustyni z koleinami. Rincewind patrzyl na niego i myslal.

Droga. Drogi dokads prowadza. Wczesniej czy pozniej prowadza wszedzie. A kiedy czlowiek juz tam dotrze, zwykle znajduje mury, budynki, porty… statki. A przy okazji — nie ma tam gadajacych kangurow. Praktycznie biorac, to jedna z charakterystycznych cech cywilizacji.

Nie chodzi o to, ze mial cos przeciw ratowaniu swiata, czy tez tego jego podzbioru, ktory najwyrazniej ratunku wymagal. Czul jednak, ze swiat nie musi byc ratowany akurat przez niego.

W ktora strone pojsc? Wybral przypadkowy kierunek i biegl przez chwile, gdy wschodzilo slonce.

Po chwili na tle switu wykwitla chmura kurzu. Zblizala sie. Rincewind pelen nadziei stanal obok traktu.

W koncu na odwroconym wierzcholku chmury pojawil sie powoz ciagniety przez zaprzeg osmiu koni. Konie byly czarne. Powoz tez. I nie wygladal, jakby mial zamiar zwolnic.

Gdy konie go mijaly, Rincewind pomachal w powietrzu kapeluszem.

Po chwili kurz opadl. Rincewind podniosl sie i ruszyl chwiejnie przez krzaki, az dotarl do powozu w miejscu, gdzie sie zatrzymal. Konie przygladaly mu sie czujnie.

Nie byl to tak duzy powoz, zeby musialo go ciagnac osiem koni — jednak i zwierzeta, i powoz pokrywalo tyle drewna, skory i metalu, ze raczej nie dysponowaly rezerwa energii. Kolce i cwieki pokrywaly wszystkie powierzchnie.

Lejce prowadzily nie do typowego kozla, ale do otworow w przedniej scianie powozu. Ta byla wzmocniona dodatkowym drewnem i zelastwem — mozna bylo rozpoznac stare fajerki, wyklepane fragmenty zbroi, pokrywki od garnkow, a takze rozdeptane na plasko i przybite puszki.

Nad szczelina, w ktorej znikaly lejce, przez dach powozu wystawalo cos podobnego do wygietej rury piecyka. Wydawalo sie, ze patrzy czujnie.

— Ehm… dzien dobry — odezwal sie Rincewind. — Przepraszam, ze sploszylem konie…

Wobec braku odpowiedzi wspial sie na opancerzone kolo i zajrzal na dach. Byla tam okragla pokrywa, w tej chwili otwarta.

Rincewind nawet nie pomyslal, zeby zajrzec do srodka. To by oznaczalo, ze jego glowa bedzie wyraznie obrysowana na tle nieba — pewny sposob, by zaraz potem jego cialo bylo obrysowane na ziemi.

Za nim trzasnela galazka.

Westchnal i zszedl powoli, bardzo uwazajac, zeby sie nie odwrocic.

— Poddaje sie calkowicie — zapewnil, podnoszac rece.

— I slusznie — odparl spokojny glos. — To jest kusza, koles. A teraz popatrzmy na twoja paskudna gebe.

Rincewind odwrocil sie. Za nim nie bylo nikogo.

Potem spojrzal w dol.

Kusza byla niemal pionowa. Gdyby wystrzelila, belt wbilby mu sie w dziurke nosa.

— Krasnolud? — zdziwil sie.

— Masz cos przeciwko krasnoludom?

— Ja? Skad. Kilku moich najlepszych przyjaciol byloby krasnoludami. Gdybym mial przyjaciol, znaczy. Ehm… Jestem Rincewind.

— Tak? A ja jestem nerwowy — oswiadczyl krasnolud. — Ludzie zwykle nazywaja mnie Mad.

— Po prostu „Mad”? Dziwne imie.

— To nie jest imie.

Rincewind nie mial watpliwosci, ze jego rozmowca jest krasnoludem. Brakowalo mu tradycyjnej brody i zelaznego helmu, ale byly inne drobne charakterystyczne szczegoly. Na przyklad podbrodek, ktorym mozna by lupac orzechy kokosowe, zastygly na twarzy wyraz srogosci oraz kulisty ksztalt glowy, sugerujacy, ze jej wlasciciel

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату