pamietal, jak wtedy wygladal ani nawet jak sie nazywal.

Magiczna eksplozja, zawsze mozliwa w takim miejscu jak biblioteka, gdzie tak wiele niestabilnych ksiazek o magii spoczywa scisnietych niebezpiecznie blisko siebie, wprowadzila go nieoczekiwanie w malpiosc. Stalo sie to wiele lat temu. Od tego czasu nigdy nie ogladal sie za siebie, a czesto nie patrzyl tez pod nogi. Wielki, kosmaty, dyndajacy na jednej rece z najwyzszej polki, gdy stopami ukladal ksiazki, stal sie powszechnie znany na calym Niewidocznym Uniwersytecie; jego obowiazkowosc i oddanie byly przykladem dla wszystkich.

Nadrektor Ridcully, w ktorego glowie to ostatnie zdanie zdradziecko utkwilo, zdal sobie nagle sprawe, ze szkicuje w myslach nekrolog.

— Ktos wezwal lekarza? — zapytal.

— Dzis po poludniu sprowadzilismy Jimmy’ego Paczka[4] — odpowiedzial dziekan. — Probowal mu zmierzyc temperature, ale obawiam sie, ze bibliotekarz go ugryzl.

— Ugryzl go? Z termometrem w ustach?

— Hm… niezupelnie. Tu wlasnie, mozna powiedziec, odkryl pan powod tego ugryzienia.

Przez chwile trwala grobowa cisza. Pierwszy prymus ujal bezwladna dlon jakby z czarnej skory i poklepal ja odruchowo.

— Nie pisza w ksiazce, czy te malpiszony maja puls? — zapytal. — A nos powinien miec zimny czy jak?

Rozlegl sie cichy odglos, jak gdyby pol tuzina ludzi jednoczesnie i gwaltownie nabieralo tchu. Magowie zaczeli ostroznie odsuwac sie od pierwszego prymusa.

Przez kilka sekund slychac bylo jedynie trzask ognia i wycie wiatru za oknem.

Magowie wrocili na miejsca.

Pierwszy prymus, ze zdumiona mina kogos, kto wciaz jeszcze posiada wszystkie znane konczyny, bardzo powoli zdjal swoj spiczasty kapelusz. Cos takiego mag robi tylko w wyjatkowo ponurych okolicznosciach.

— No coz, juz po wszystkim — powiedzial. — Biedaczysko wyruszyl do domu. Wraca na wielka pustynie na niebie.

— Ehm… raczej do lasu tropikalnego — poprawil Myslak Stibbons.

— Moze pani Whitlow przygotowalaby mu ciepla, pozywna zupe? — zaproponowal wykladowca run wspolczesnych.

Nadrektor Ridcully zastanowil sie nad ciepla, pozywna zupa pani Whitlow.

— Zabije albo wyleczy — mruknal. Ostroznie poklepal bibliotekarza. — Wez sie w garsc, chlopie — powiedzial. — Wkrotce znowu staniesz na nogi i nadal bedziesz wnosil cenny wklad.

— Na kostki — podpowiedzial dziekan.

— Co takiego?

— Raczej na kostki rak niz na nogi.

— Na kolka — wtracil wykladowca run wspolczesnych.

— To niesmaczny zart — uznal Ridcully.

Wyszli z pokoju. Z korytarza dobiegly jeszcze cichnace glosy.

— Wydawalo mi sie, ze bardzo blado wygladal przy tapicerce.

— Chyba jest na to jakies lekarstwo?

— To miejsce bez niego nie bedzie juz takie samo.

— Stanowczo byl jedyny w swoim rodzaju.

Kiedy odeszli, bibliotekarz ostroznie wyciagnal reke, przykryl sobie glowe kocem, przytulil termofor i kichnal.

Teraz lezaly obok siebie dwa termofory, ten drugi o wiele wiekszy, w pokrowcu w ksztalcie pluszowego misia z rudym futrem.

Swiatlo na Dysku przemieszcza sie wolno, jest nieco ciezkie i ma sklonnosc do spietrzania sie na wysokich lancuchach gorskich. Magowie teoretycy wysuneli teorie, ze istnieje tez inny, o wiele szybszy rodzaj swiatla, ktore pozwala na widzenie tego wolniejszego. Ale ze to z kolei porusza sie zbyt szybko, by je zobaczyc, nie znalezli dla niego zadnego zastosowania.

Oznacza to, ze chociaz Dysk jest plaski, nie wszystkie miejsca doswiadczaja tego samego czasu w tym samym — z braku lepszego okreslenia — czasie. Kiedy w Ankh-Morpork bylo juz tak pozno, ze bylo wczesnie rano, gdzie indziej…

Ale tutaj nie istnialy godziny. Istnial swit i zmierzch, ranek i wieczor, prawdopodobnie tez poludnie i polnoc, ale glownie istnial upal. I czerwien. Cos tak sztucznego i ludzkiego jak godzina nie przetrwaloby tutaj nawet pieciu minut. W kilka sekund wyschloby i zwiedlo.

A ponad wszystkim istniala cisza. Nie chlodna, martwa cisza nieskonczonej przestrzeni, ale plonaca organiczna cisza, jaka powstaje, kiedy na tysiacach mil czerwonych horyzontow wszystko jest zbyt zmeczone, zeby wydawac jakiekolwiek dzwieki.

Ale gdy ucho obserwatora przesuwa sie nad pustynia, wychwytuje cos zblizonego do piesni — chrapliwej krotkiej litanii, ktora uderza o wszechogarniajaca cisze niczym mucha odbijajaca sie o szybe w oknie wszechswiata.

Spiewajacy — troche bez tchu — nie byl widoczny, poniewaz stal w dziurze wygrzebanej w czerwonej glebie. Od czasu do czasu troche ziemi wylatywalo ze srodka na stos za jego plecami. Pognieciony i obszarpany spiczasty kapelusz podskakiwal do rytmu niemelodyjnej melodyjki. Zapewne kiedys bylo na nim wyszyte cekinami slowo „Maggus”. Cekiny odpadly, ale litery wciaz byly widoczne, jasniejace czerwienia tam, gdzie przebijal sie oryginalny kolor kapelusza. Wokol orbitowalo kilkadziesiat muszek.

Slowa piesni brzmialy mniej wiecej tak:

— Larwy! To wlasnie bedziemy dzis jedli. To zarcie, nie jedzenie. I co robimy, zeby sie dostac do larwalnego zarcia? Grzebiemy w ziemi, jak larwa. Hurra! — Nastepna porcja ziemi wyfrunela na stos, a glos dodal juz spokojniej: — Ciekawe, czy mozna jesc muchy.

Mowia, ze tutejszy upal i tutejsze muchy moga czlowieka doprowadzic do szalenstwa. Ale nie trzeba w to wierzyc — tak jak nie wierzyl ten jaskrawy, jasnofioletowy slon, ktory wlasnie przejechal obok na rowerze.

Dziwne, ale szaleniec w dziurze byl jedyna przebywajaca obecnie na kontynencie osoba, ktora moglaby rzucic nieco swiatla na niewielki dramat rozgrywany o tysiac mil dalej i pare sazni nizej. Pewien poszukiwacz opali, gornik znany kolegom tylko jako Slag, mial wlasnie dokonac najcenniejszego, ale najbardziej niebezpiecznego odkrycia w swojej karierze.

Kilofem odlupal skale i zdmuchnal pyl tysiacleci. W swietle swiecy cos blysnelo.

Bylo zielone jak zamrozony zielony plomien.

Ostroznie, z umyslem stezalym nagle jak to swiatlo pod palcami, odsunal luzne kamienie. Kiedy spadaly, opal chwytal i odbijal mu w twarz coraz wiecej swiatla. Zdawalo sie, ze jego lsnienie nie ma konca.

Wreszcie gornik gwaltownie wypuscil oddech.

— Slag!

Gdyby znalazl maly kawalek zielonego opalu, powiedzmy rozmiarow fasoli, zawolalby kumpli i razem by obalili kilka piw. Przy opalu wielkim jak piesc walilby rekami o ziemie z radosci. Ale to… Wciaz stal w miejscu i delikatnie gladzil go palcami, gdy inni gornicy zauwazyli swiatlo i podbiegli.

A przynajmniej ruszyli biegiem. Zblizajac sie, zwalniali do czegos w rodzaju pelnego czci spaceru.

Przez chwile nikt sie nie odzywal. Zielony blask padal im na twarze.

Wreszcie ktos z ludzi szepnal:

— Miales szczescie, Slag.

— Na calym swiecie nie ma dosc pieniedzy, koles.

— Uwazajcie, to moze byc tylko mika…

— I tak warta troche szmalu. No dalej, Slag, wyciagnij to.

Patrzyli niczym koty, jak kilofem odlupuje nastepne kawalki skaly. Wreszcie natrafil na krawedz. I druga krawedz. Zaczely mu dygotac palce.

— Uwazaj, koles. Tutaj jest bok tego…

Gornicy cofneli sie o krok, gdy odpadla reszta skaly przeslaniajacej klejnot. Rzeczywiscie byl podluzny, choc dolna sciana wygladala jak chaos poskrecanego opalu i ziemi.

Slag odwrocil kilof i oparl drewniane stylisko o lsniacy krysztal.

— Slag by… Nic z tego — powiedzial. — Musze sam sprawdzic.

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату