Obejrzal sie, spojrzal, powiedzial „Muaa” i osunal sie wolno na piasek.
— Nie calkiem rozumiem, co sie stalo z panem bibliotekarzem — oswiadczyla pani Whitlow takim glosem, ze pierwszy prymus zadrzal mimo omdlenia.
Kokos otworzyl oczy. Wygladal, jakby wlasnie zobaczyl cos naprawde przerazajacego, ale to calkiem normalny wyraz twarzy malutkich orangutanow, a zreszta i tak patrzyl na dziekana.
— Iik — powiedzial.
Ridcully odchrzaknal.
— No, przynajmniej ma wlasciwy ksztalt. A, tego… A pani, pani Whitlow? Jak sie pani czuje?
— Muaa — odezwal sie pierwszy prymus.
— Doskonale, naprawde doskonale. Bardzo dziekuje — zapewnila pani Whitlow. — Ta okolica mi sluzy. Sama nie wiem, moze dlatego ze se poplywalam, ale od lat nie czulam sie tak lekko. Zobaczylam te kochana malpke, siedzaca na brzegu…
— Myslak, czy moglbys wrzucic pierwszego prymusa na chwile do morza? — zapytal Ridcully. — Nie za gleboko. I nie przejmuj sie, jesli zacznie parowac.
Ujal wolna dlon gospodyni.
— Nie chcialbym pani niepokoic, droga pani Whitlow — zaczal. — Ale mam wrazenie, ze cos, co za chwile nadejdzie, moze okazac sie szokujace. Przede wszystkim, i prosze mnie zle nie zrozumiec, dobrze by chyba bylo, gdyby rozluznila pani odzienie. — Przelknal sline. — Troche.
Wedrujac po wilgotnej, ale martwej krainie, kwestor takze doswiadczal zmian wieku. Jednak dla czlowieka zdolnego przez cale popoludnie byc wazonem z kwiatami bylo to zaledwie drobna odmiana.
Jego spojrzenie przyciagnal ogien. Palilo sie drewno wyrzucone przez fale, od soli plomienie mialy blekitny odcien. Obok lezal worek zrobiony z jakichs zwierzecych skor.
Wilgotny grunt zakolysal sie obok kwestora i w gore wystrzelilo drzewo. Roslo tak szybko, ze deszcz parowal z rozwijajacych sie lisci. Nie zaskoczylo to kwestora. Malo co go zaskakiwalo, a zreszta nigdy nie widzial rosnacego drzewa, wiec nie wiedzial, jak predko powinno sie to odbywac.
Po chwili strzelilo jeszcze kilka — jedno tak szybkie, ze w ciagu kilku sekund przeszlo od pedu do gnijacego pnia.
Kwestorowi wydawalo sie, ze sa tu takze inni ludzie. Nie widzial ich ani nie slyszal, ale cos w kosciach ich wyczuwalo. Jednakze kwestor byl takze calkiem przyzwyczajony do obecnosci osob, ktorych nikt inny nie mogl zobaczyc ani uslyszec; wiele godzin spedzil na milych rozmowach z postaciami historycznymi, a niekiedy ze sciana.
Ogolnie rzecz biorac, zaleznie od punktu widzenia, kwestor byl najbardziej albo najmniej odpowiednia osoba, by osobiscie spotkac bostwo.
Starzec wyszedl zza skaly i nim zauwazyl maga, byl juz w polowie drogi do ogniska.
Podobnie jak Rincewind, kwestor nie mial w glowie ani odrobiny miejsca na rasizm. Jako kolor skory czern byla prawdziwa ulga w porownaniu z niektorymi innymi, jakie widywal. Chociaz nigdy jeszcze nie spotkal nikogo tak czarnego, jak patrzacy na niego czlowiek. Przynajmniej zalozyl, ze czlowiek na niego patrzy, gdyz oczy mial tak gleboko osadzone, ze trudno by bylo to stwierdzic z cala pewnoscia.
— Hurra, jest tam krzak rozany? — odezwal sie kwestor, jako czlowiek z oglada.
Starzec skinal mu glowa, troche zaskoczony. Podszedl do martwego drzewa i odlamal galaz, ktora rzucil w ogien. Potem usiadl i patrzyl na nia — jak gdyby obserwowanie zweglajacego sie drewna bylo najbardziej pochlaniajaca czynnoscia na swiecie.
Kwestor usiadl na kamieniu i czekal. Jesli byla to gra w cierpliwosc, to uczestniczylo w niej dwoch graczy.
Starzec zerkal na niego co chwile. Kwestor usmiechal sie. Raz czy dwa razy nawet do niego zamachal.
Wreszcie plonaca galaz zostala wyjeta z ogniska. Starzec druga reka chwycil skorzany worek i odszedl miedzy glazy. Kwestor ruszyl za nim.
Dotarli do niewielkiego urwiska, gdzie przewieszka chronila przed deszczem pionowy fragment skaly. Byla to powierzchnia bardzo kuszaca i w Ankh-Morpork pokrywalyby ja juz tak liczne afisze, ogloszenia i graffiti, ze gdyby usunac skale, nagromadzone warstwy stalyby dalej same.
Na skale ktos narysowal drzewo. Byl to najprostszy rysunek drzewa, jaki kwestor ogladal od czasu, kiedy zaczal juz czytac ksiazki nieskladajace sie glownie z obrazkow. Ale byl tez, w jakis niezwykly sposob, rysunkiem najdokladniejszym. Byl prosty, gdyz cos zlozonego zostalo zwiniete w prosta forme; tak jakby ktos rysowal drzewa i zaczal od normalnej zielonej chmury na patyku, poprawil to, poprawil jeszcze troche, przyjrzal sie drobnym skretom linii, mowiacym „drzewo”, i je takze poprawil, az wreszcie pozostala tylko jedna linia krzyczaca DRZEWO.
I kiedy teraz czlowiek na nia spojrzal, slyszal szum wiatru w galeziach.
Starzec schylil sie i podniosl plaski kamien pokryty biala papka. Narysowal na skale kolejna linie, troche podobna do splaszczonego V. Posmarowal ja blotem.
Kwestor wybuchnal smiechem, kiedy z obrazka wylonily sie skrzydla i zatrzepotaly obok niego.
I znowu wyczul jakies dziwne zjawisko w powietrzu. Przypomnialo mu o starym… Gumie Houserze, tak sie przeciez nazywal, nie zyl juz, oczywiscie, ale przez wielu rowiesnikow byl wspominany jako wynalazca aparatu graficznego.
Kwestor trafil na uniwersytet, kiedy potencjalni magowie zaczynali szkolenie wczesnie — gdy umieli juz chodzic, ale zanim jeszcze zaczeli popychac dziewczynki na podworku. Rysowanie linii po lekcjach bylo wtedy popularna kara. Kwestor, jak wielu innych, probowal zwyklej praktyki przywiazywania kilku olowkow do linijki, w grupowych wysilkach kreslenia linii po trzy. Ale Houser, taki cichy, zamyslony chlopak, zdobyl kilka deseczek, wyprul sprezyny z materaca i skonstruowal cztero-, szesnasto-, a w koncu trzydziestodwuliniowa maszyne kreslaca. Zyskala taka popularnosc, ze chlopcy specjalnie byli niegrzeczni, by zostac za kare i moc z niej skorzystac — trzy pensy za jednorazowe uzycie, pensa za prawo pomocy w nakrecaniu. Oczywiscie, wiecej czasu zajmowalo jej ustawianie, niz pozwalala zaoszczedzic przy rysowaniu, ale to czesto sie zdarza w wielu zblizonych dziedzinach i jest oznaka postepu. Eksperymenty zakonczyly sie tragicznie, kiedy ktos w niewlasciwym momencie otworzyl drzwi i cala zmagazynowana sila eksperymentalnej, prototypowej, 256-liniowej maszyny Hausera wypchnela go tylem przez okno na czwartym pietrze.
Brakowalo troche rozgardiaszu, ale poza tym dlon kreslaca na kamieniu nieskonczenie uproszczone linie przywolywala wspomnienie Housera. Budzila wrazenie, ze dzieje sie cos malego, co powoduje zajscie czegos innego, co jest ogromne.
Kwestor siedzial i patrzyl. Gdy potem to wspominal — wtedy, kiedy byl w stanie przypomniec sobie cokolwiek — byly to najszczesliwsze chwile jego zycia.
Kiedy Rincewind uniosl glowe, helm straznika wirowal powoli na bruku.
Ku jego zdumieniu ludzie wciaz jeszcze tu byli, choc lezeli dookola w roznych pozycjach, sugerujacych brak przytomnosci, a przynajmniej — jesli byli rozsadni — udawany brak przytomnosci. Bagaz mial kocia tendencje do niezwracania uwagi na cos, co sie nie broni i nie reaguje, nawet kiedy kopnie sie to kilka razy. Na bruku lezaly takze buty. Bagaz utykal, chodzac w kolko. Rincewind westchnal i wstal.
— Zdejmij te buty. Nie pasuja ci.
Bagaz przez chwile stal nieruchomo, a potem reszta jego obuwia stuknela o mur.
— I sukienke. Co by pomyslaly te mile panie, gdyby cie zobaczyly tak przebranego?
Bagaz strzasnal pare naszywanych cekinami strzepow, ktore jeszcze na nim pozostaly.
— Odwroc sie. Chce obejrzec twoje uchwyty. Nie, powiedzialem: odwroc sie. Odwroc sie porzadnie, prosze. Aha, tak myslalem… Mowie: odwroc sie. Te kolczyki… Wcale w nich dobrze nie wygladasz, wiesz? — Rincewind pochylil sie. — Czy to cwiek? Dales sobie przekluc wieko?
Bagaz sie cofnal. Jego zachowanie sugerowalo, ze choc mogl ustapic w sprawie butow, sukni i kolczykow, bitwa o cwiek bedzie ciezka.
— Zreszta… no dobrze. A teraz daj mi czysta bielizne, mozesz zapakowac to, co mam na sobie.
Bagaz otworzyl wieko.
— Dobrze. Teraz… To ma byc moja bielizna? Czy nawet po smierci moglbym sie tak pokazac? Tak, prawde mowiac, mysle, ze moglbym. A teraz poprosze moja. Ma po wewnetrznej stronie wszyte moje imie, choc