— Nie — odparl krotko Ridcully. — Nic magicznego nie przebije sie na sto mil od gor.
— Dlaczego nie?
— Z tych samych przyczyn, dla ktorych nie mozna pozeglowac lodzia w hu ragan. Tam jest za duzo magii. Przeciaza wszystko, co magiczne. Latajacy dywan rozprulby sie w powie trzu.
— Albo zmienil w bro kuly — dodal dziekan. — Albo w nie wielki tomik poezji.
— Chcecie powiedziec, ze nie dotrzemy tam na czas?
— No… tak. Wlasnie. Oczywiscie. Oni sa juz niemal u stop Gory.
— I sa bohaterami — przypomnial pan Betteridge z Gildii Historykow.
Patrycjusz westchnal ciezko.
— A co to oznacza, tak dokladnie?
— Sa bardzo dobrzy w osiaga niu tego, co zamierzyli.
— Ale sa tez, jak rozumiem, bardzo starymi ludzmi.
— Bardzo starymi bohaterami — poprawil historyk. — To tylko oznacza, ze maja bardzo duze doswiadczenie w osiaga niu tego, co zamierzyli.
Vetinari westchnal znowu. Nie podobalo mu sie zycie w swiecie z bo haterami. Albo sie ma cywilizacje, jakakolwiek by byla, albo bohaterow.
— A czego wlasciwie dokonal Cohen Barbarzynca, co byloby bohaterskie? — zapytal. — Staram sie tylko zrozumiec…
— No… wiesz, panie… bohaterskich czynow…
— Czyli jakich?
— Walki z po tworami, zrzucanie z tronu tyranow, wykradanie bajecznych skarbow, ratowanie dziewic… takie rzeczy — tlumaczyl dosc metnie pan Betteridge. — Znaczy takie… bohaterskie.
— A kto wlasciwie okresla potwornosc potwora albo tyranie tyrana? — rzucil Vetinari glosem ostrym nagle niczym skalpel. Nie morderczym jak miecz, ale nacinajacym ostrzem czule miejsca.
Pan Betteridge nerwowo poruszyl sie na krzesle.
— No… sam bohater, jak sadze.
— Aha. I na dodatek jeszcze kradziez rozmaitych cennych przedmiotow… Slowo, ktore najbardziej mnie tu interesuje, to okreslenie „kradziez”, dzialalnosc zaslugujaca na przygane wedlug wiekszosci glownych religii, nieprawdaz? Dreczy mnie uczucie, ze wszystkie te terminy definiowane sa przez bohatera. On wrecz mowi: Jestem bohaterem, wiec jesli cie zabije, stajesz sie de facto osoba odpowiednia do zabicia przez bohatera. Mozna wiec uznac bohatera za czlowieka zaspokajajacego wszystkie swoje kaprysy, ktore pod rzadami prawa szybko zaprowadzilyby go za kraty albo zmusily do tanczenia tego, co znane jest jako „konopne fandango”. Okreslenia, jakich moglibysmy tu uzyc, to morderstwo, grabiez, kradziez i gwalt. Czy dobrze zrozumialem sytuacje?
— Nie gwalt, jak slyszalem — zaprotestowal pan Betteridge, rozpaczliwie szukajac kamienia, na ktorym moglby stanac. — Nie w przy padku Cohena Barbarzyncy. Wziecie przemoca, mozliwe.
— A jest jakas roznica?
— To raczej kwestia podejscia — wyjasnil historyk. — Nie wydaje mi sie, zeby ktos sie skarzyl.
— Wypowiem sie jako prawnik — rzekl pan Slant z Gildii Prawnikow. — Jest oczywiste, ze pierwszy zarejestrowany czyn bohaterski, o kto rym wspomina przeslana wiadomosc, byl aktem kradziezy prawowitym wlascicielom. Potwierdzaja to legendy wielu roznych kultur.
— Czy to cos, co naprawde mozna ukrasc? — wtracil Ridcully.
— W oczy wisty sposob tak — zapewnil go pan Slant. — Kradziez jest glownym elementem legendy. Ogien zostal skradziony bogom.
— W tej chwili nie o te sprawe nam chodzi — przypomnial Vetinari. — Chodzi nam o to, panowie, ze Cohen Barbarzynca wspina sie na szczyt, gdzie zyja bogowie. A my nie potrafimy go zatrzymac. Zamierza zwrocic ogien bogom. Ogien, w tym przypadku, w for mie… niech popatrze…
Myslak Stibbons uniosl glowe znad swoich notatek, w ktorych cos kreslil.
— Piecdziesieciofuntowej beczulki agatejskiej piorunowej gliny — oznajmil. — Dziwie sie, ze ich magowie pozwolili mu ja zabrac.
— Byl… wlasciwie mozna uznac, ze nadal jest cesarzem — wyjasnil Patrycjusz. — I sadze, ze kiedy najwyzszy wladca twojego kontynentu o cos prosi, to jesli jestes czlowiekiem rozwaznym, nie bedziesz pytal o for mularz podpisany przez pana Jenkinsa z dzialu magazynowego.
— Piorunowa glina to niezwykle potezna substancja — przyznal Ridcully. — Ale potrzebny jest specjalny zapalnik. Trzeba wewnatrz jej masy rozbic naczynie z kwa sem. Kwas wsiaka w gline i wtedy … lubudu, tak sie to chyba okresla.
— Niestety, wspomniany tu czlowiek rozwazny uznal tez za stosowne wreczyc Cohenowi taki zapalnik — stwierdzil Vetinari. — A kiedy owo lubudu nastapi na szczycie gory, ktora jest osia magicznego pola swiata, nastapi kolaps owego pola na okres… prosze mi przypomniec, panie Stibbons.
— Okolo dwoch lat.
— Doprawdy? No coz, poradzimy sobie chyba przez kilka lat bez magii — powiedzial pan Slant.
— Z calym szacunkiem — wtracil Myslak, calkiem bez szacunku. — Z calym szacunkiem, nie poradzimy sobie. Morza wyschna. Slonce wypali sie i spadnie. Slonie i zolw moga w ogole przestac istniec.
— I to sie zdarzy w ciagu zaledwie dwoch lat?
— Alez nie. W ciagu kilku minut.
Widzi pan, magia to nie tylko kolorowe swiatelka i krysz talowe kule. Magia podtrzymuje nasz swiat.
W naglej ciszy zabrzmial ostry, wyrazny glos Vetinariego.
— Czy jest tu ktos, kto wiedzialby cokolwiek o Dzyn gisie Cohenie? — zapytal. — I czy jest tu ktos, kto moglby nam wytlumaczyc, dlaczego przed opuszczeniem miasta on i jego ludzie porwali z na szej ambasady minstrela? Materialy wybuchowe, owszem, wyjatkowe barbarzynstwo… ale po co im minstrel? Czy ktos moglby mnie oswiecic?
Tak blisko Cori Celesti dmuchal mrozny wiatr. Widziana z tego miejsca Gora Swiata — z da leka wygladajaca jak igla — zmieniala sie w po sepna, szorstka kaskade coraz wyzszych szczytow. Centralna iglica cale mile nad ziemia ginela w chmu rach lodowych krysztalkow, ktore skrzyly sie w sloncu.
Kilku starych mezczyzn siedzialo skulonych przy ognisku.
— Mam nadzieje, ze sie nie myli z tymi schodami swiatla — powiedzial Maly Willie. — Wyjdziemy na prawdziwych dupkow, jezeli ich tam nie ma.
— Mial racje z ol brzymim morsem — przypomnial Truckle Nieuprzejmy.
— Kiedy?
— Pamietacie, jak przechodzilismy po lodzie? Wtedy krzyknal: „Uwaga! Zaraz zaatakuje nas olbrzymi mors!”.
— Aha.
Willie raz jeszcze obejrzal sie na iglice. Powietrze juz tutaj wydawalo sie rzadsze, kolory glebsze… Mial wrazenie, ze starczy wyciagnac reke, by dotknac nieba.
— Ktos wie, czy na gorze jest ubikacja? — zapytal.
— Po mojemu to musi byc — uznal Caleb Rozpruwacz. — No, jestem nawet pewny, ze o niej slyszelim. Toaleta Bogow.
— Co?
Spojrzeli na cos, co wygladalo jak stos futer na kolach. Kiedy czlowiek wiedzial, na co patrzy, stos zmienial sie w sta rozytny wozek inwalidzki umocowany na plozach i okryty strzepami koca i sko rami zwierzat. Wygladala spod nich para blyszczacych, drapieznych oczu.
Z tylu wozka wisiala przywiazana beczka.
— Chyba czas na jego zupe — stwierdzil Maly Willie, umieszczajac nad ogniem czarny od sadzy kociolek.
— Co?
— PODGRZEWAM CI ZUPE, HAMISH!
— Znow tyn przeklety mors, co?