— Wiec co to ma byc? Ostatni rzut koscmi? Dlaczego?
— Nie rozumiem tego, prosze pana. Znaczy… mieli przeciez wszystko.
— Najwyrazniej — przyznal Patrycjusz. — Ale wszystko okazalo sie niewystarczajace, prawda?
Jakas klotnia wybuchla w przed pokoju obok Podluznego Gabinetu Patrycjusza. Co kilka minut jakis urzednik wslizgiwal sie przez boczne drzwi i skladal na biurku kolejna sterte papierow.
Vetinari przygladal sie im. Byc moze, uznal, najlepszym rozwiazaniem byloby zaczekac, az stos miedzynarodowych porad i zadan urosnie tak wysoki, jak Cori Celesti, a po tem zwyczajnie wspiac sie na sam czubek.
Hej ho, hej lups, zalatwione, pomyslal.
Zatem, jak wypada czlowiekowi wyznajacemu jakoby dewize „nie siedz, dzialaj”, wstal i wzial sie do dzialania. Otworzyl tajne drzwiczki ukryte za panelem sciany, a po chwili sunal juz bezglosnie sekretnymi korytarzami zamku.
W palacowych lochach przebywalo kilku zloczyncow czekajacych na laske Patrycjusza. A ze Vetinari rzadko miewal laskawy nastroj, byli tam uwiezieni raczej na dlugo. Teraz jednak celem wedrowki byl najdziwniejszy ze wszystkich wiezniow, ktory mieszkal na strychu.
Leonard z Qu irmu nie popelnil nigdy zadnego przestepstwa. Blizniego swego traktowal z dobro dusznym zaciekawieniem. Byl artysta, a takze najmadrzejszym czlowiekiem posrod zyjacych, jesli slowo „madry” rozumiec w bar dzo specjalistycznym, technicznym sensie. Vetinari jednak sadzil, ze swiat nie jest jeszcze gotow na przyjecie czlowieka, ktory w ra mach hobby projektuje niewyobrazalne machiny wojenne. Leonard byl przede wszystkim artysta — sercem i dusza, we wszystkim co czynil.
W tej chwili malowal portret damy, na podstawie serii szkicow, ktore przypial obok sztalug.
— To ty, panie? — rzekl, unoszac glowe. — Jaki masz problem?
— A jest jakis problem? — zdziwil sie Vetinari.
— Zwykle jest, kiedy przychodzisz do mnie z wizyta.
— No tak… Chce wyslac kilka osob do samego srodka swiata tak szybko, jak to tylko mozliwe.
— No coz, pomiedzy tutaj i tam jest sporo zdradzieckich terenow — stwierdzil Leonard. — Jak sadzisz, czy wlasciwie oddalem usmiech? Usmiechy jakos mi nie wychodza.
— Powiedzialem…
— Czy chcesz, zeby dotarli zywi?
— Co? No tak. Tak, oczywiscie. I szybko.
Leonard malowal w mil czeniu. Patrycjusz wiedzial, ze nie nalezy mu przerywac.
— A czy chcialbys, zeby wrocili? — spytal artysta po chwili. — Wiesz, moze powinienem dodac zeby? Wydaje mi sie, ze zeby rozumiem.
— Ich powrot bylby milym elementem, owszem.
— Czy to wazna misja?
— Jesli sie nie powiedzie, nastapi koniec swiata.
— Aha. Zatem raczej wazna. — Leonard odlozyl pedzel i cofnal sie, krytycznie studiujac swoje dzielo. — Bede musial skorzystac z kilku zaglowcow i duzej barki — rzekl po chwili. — Sporzadze ci, panie, liste niezbednych materialow.
— Wyprawa morska?
— Na poczatku, wasza wysokosc.
— Czy jestes pewien, ze nie potrzebujesz wiecej czasu do namyslu? — upewnil sie Patrycjusz.
— Oczywiscie, zeby rozwiazac wszystkie drobne szczegoly. Ale chyba mam juz zasadnicza idee.
Vetinari uniosl wzrok ku sklepieniu pracowni. Wisiala tam, obracajac sie wolno w lek kich podmuchach, cala armada papierowych konstrukcji, aparatow z nieto perzymi skrzydlami i innych powietrznych niezwyklosci.
— Czy ta idea wiaze sie z jakas machina latajaca? — zapytal podejrzliwie.
— Ehm… Dlaczego pytasz, panie?
— Poniewaz cel tej wyprawy znajduje sie bardzo wysoko, Leonardzie, a twoje machiny latajace maja nieodmiennie silna skladowa dolna.
— Owszem, panie. Ale wierze, ze dostatecznie daleko w dol w koncu staje sie gora.
— Aha. Czy to filozofia?
— Filozofia praktyczna, panie.
— Mimo wszystko nie moge powstrzymac zdumienia, Leonardzie, ze najwyrazniej znalazles rozwiazanie, gdy tylko przedstawilem ci problem.
Leonard z Qu irmu wyczyscil pedzel.
— Zawsze powtarzam, panie, ze poprawnie sformulowany problem zawiera wlasne rozwiazanie. Jednakze prawda jest rowniez, ze poswiecalem nieco namyslu kwestiom podobnej natury. Czesto eksperymentuje z rozma itymi aparatami… ktore, posluszny twojej opinii w tej materii, nastepnie rozkladam, poniewaz zli ludzie mogliby odnalezc je przypadkiem i wypa czyc ich zastosowanie. W swej laskawosci przydzieliles mi pokoj z nie ograniczonym widokiem nieba, a ja … patrze i widze. Och, jeszcze cos… Bede potrzebowal takze paru tuzinow smokow bagiennych. Nie, powinno ich byc… chyba ponad sto.
— Rozumiem. Zamierzasz zbudowac statek, ktory moze wzleciec w niebo, zaprzezony w smoki ? — domyslil sie Vetinari z nieja sna ulga. — Przypominam sobie dawna opowiesc o statku ciagnietym przez labedzie. Dotarl az…
— Obawiam sie, ze labedzie raczej nie zadzialaja. Ale twoje przypuszczenie jest w ogol nych zarysach poprawne. Brawo. Sugeruje dwiescie smokow, zeby miec pewien margines.
— Przynajmniej to nie sprawi klopotow. Ostatnio wszedzie ich pelno.
— Przyda sie tez pomoc szescdziesieciu terminatorow i czelad nikow z Gildii Chytrych Rzemieslnikow. Moze lepiej setke. Beda musieli pracowac przez okragla dobe.
— Terminatorow? Moge dopilnowac, zeby najlepsi majstrowie…
Leonard uniosl dlon.
— Nie majstrowie, panie — rzekl. — Niepotrzebni mi ludzie, ktorzy poznali juz granice tego, co mozliwe.
Orda znalazla Cohena siedzacego przy malym kurhanie grobowym, niedaleko obozowiska. W okolicy bylo ich wiele. Ordyncy widywali takie czasami podczas licznych podrozy po swiecie. Tu i tam wystawal ze sniegu pradawny glaz z napi sem wyrytym w jezyku, jakiego zaden z nich nie umial rozpoznac. Byly bardzo stare. Nikt z ordyn cow nie myslal nawet o roz kopaniu ktoregos z nich w celu sprawdzenia, jakie skarby ukrywa w swym wnetrzu. Po czesci dlatego, ze mieli pewne slowo na okreslenie ludzi uzywajacych lopat, a slowo to brzmialo „niewolnik”. Przede wszystkim jednak dlatego, ze mimo swego powolania przestrzegali scislego kodeksu moralnego — choc nie nalezal do takich, do ktorych stosuje sie ktokolwiek inny. Ten kodeks sprawil, ze mieli tez odpowiednie slowo dla kogos, kto narusza spokoj kurhanow grobowych. Slowo to brzmialo „gin”.
Orda, zlozona w calosci z wete ranow tysiaca beznadziejnych szarz, ostroznie jednak zblizala sie do Cohena, ktory ze skrzyzowanymi nogami siedzial na sniegu. Swoj miecz wbil gleboko w zaspe. Twarz mial zamyslona, troche smutna.
— Przyjdziesz zjesc cos na obiad, stary przyjacielu? — zapytal Caleb.
— Jest mors — uprzedzil Maly Willie. — Znowu.
Cohen burknal cos.
— Jeszcze nie szkonczylem — powiedzial niewyraznie.
— Czego nie skonczyles, stary przyjacielu?
— Wszpominacz.
— Kogo wspominac?
— Tego bohatera, czo jeszt tu pochowany.
— Kim byl?