Barbarzynca, tak? Ale moge tez byc Cohenem Meznym Sercem, albo Cohenem Zabojca Legionow, albo czymkolwiek tej klasy.
— Eee… ale dlaczego to robicie? — zapytal minstrel. — Powinienem to chyba wlaczyc. Chcecie oddac bogom ogien?
— Tak. Z od setkami.
— Ale… dlaczego?
— Bo widzielim, jak umiera wielu przyjaciol — rzekl Caleb.
— Wlasnie — zgodzil sie Maly Willie. — A nie zauwazylismy zadnych wielkich bab na fruwajacych koniach, co przylatuja i zabie raja ich do Hal Bohaterow.
— Kiedy umarl Stary Vincent, a byl przecie jednym z nas, gdzie byl Most Szronu, zeby przeszedl po nim na Uczte Bogow, co? Nie, dorwali go, rozmiekczyli wygodnymi lozkami i tym, ze ktos przezuwal za niego jedzenie. O malo co wszystkich by nas dorwali.
— Ha! Mleczne napoje! — Truckle splunal.
— Co? — Hamish obudzil sie z drzemki.
— PYTAL, DLACZEGO CHCEMY ZWROCIC BOGOM OGIEN, HAMISH!
— He, he! Ktos to musi zrobic! — zarechotal Hamish.
— Bo to wielki swiat, a nie widzielismy go calego — stwierdzil Maly Willie.
— Bo dranie sa niesmiertelni — dodal Caleb.
— Bo lupie mnie w krzyzu w zimne noce — poskarzyl sie Truckle.
Minstrel zerknal na Cohena, ktory stal wpatrzony w zie mie.
— Bo… — zaczal Cohen. — Bo pozwolili nam sie zestarzec.
W tej wlasnie chwili zatrzasnela sie pulapka. W erup cjach snieznych zasp wielkie postacie ruszyly biegiem na Srebrna Orde. Miecze znalazly sie w po plamionych dloniach z szyb koscia wynikajaca z do swiadczenia. Wzniesiono maczugi…
— Stac wszyscy! — krzyknal Cohen glosem nawyklym do rozkazywania.
Walczacy znieruchomieli. Klingi drzaly lekko o cal od gardel i piersi.
Cohen spojrzal w gore na spekanego, pooranego szczelinami gigantycznego trolla, ktory stal z unie siona maczuga, gotow go zmiazdzyc.
— Czy my sie nie znamy? — zapytal.
Magowie pracowali na zmiany. Spory obszar morza przed flotylla byl gladki jak staw, z tylu dmuchala rowna, stala bryza. Magowie dobrze sie znali na wietrze, gdyz pogoda nie jest kwestia mocy, ale lepidopterii. Jak to ujal nadrektor Ridcully, trzeba wiedziec, gdzie sa te przeklete motyle.
Zatem to szansa jedna na milion musiala pchnac pod barke przesiaknieta woda belke. Wstrzas byl niewielki, ale Myslak Stibbons, ktory wlasnie ostroznie przetaczal po pokladzie omniskop, wyladowal na plecach, otoczony blyszczacymi odlamkami.
Ridcully wybiegl na poklad.
— Cos sie dzieje? To kosztowalo sto tysiecy dolarow, panie Stibbons! Prosze tylko spojrzec! Dziesiatki odlamkow!
— Nic mi sie nie stalo, nadrektorze…
— Setki godzin pracy poszly na marne! A teraz nie bedziemy mogli obserwowac przebiegu lotu! Czy pan mnie slucha, panie Stibbons?
Myslak nie sluchal. Trzymal dwa kawalki omniskopu i wpa trywal sie w nie z uwaga.
— Wydaje sie, ze wpadlem, ha, wpadlem… na pewien znakomity pomysl, nadrektorze.
— Co takiego?
— Czy ktos juz wczesniej rozbil omniskop?
— Nie, mlody czlowieku. Inni ostrozniej sie obchodza z cen nym sprzetem.
— Ehm… Czy zechce pan zajrzec w ten kawalek? To bardzo wazne, by zajrzal pan w ten kawalek.
U stop Cori Celesti nadszedl czas na wspominanie dawnych dni. Napadajacy i na padnieci rozpalili ognisko.
— Jak to sie stalo, ze rzuciles robote zlowrogiego wladcy ciemnosci, Harry? — dopytywal sie Cohen.
— No, wiecie, jak to sie ostatnio uklada — odparl Zlowrogi Harry Lek.
Orda pokiwala glowami. Wiedzieli, jak to sie ostatnio uklada.
— Ostatnio ludzie, kiedy atakuja taka na przyklad Mroczna Wieze Zla, przede wszystkim blokuja tunel ucieczkowy.
— Dranie! — uznal Cohen. — Trzeba pozwolic wladcy ciemnosci na ucieczke. Wszyscy o tym wiedza.
— Szczera prawda — zgodzil sie Caleb. — Przeciez na jutro tez trzeba sobie jakas prace zostawic.
— I nikt mi nie zarzuci, ze nie gralem uczciwie — tlumaczyl Zlowrogi Harry. — Wiecie, zawsze zostawialem tajemne tylne wejscie do mojej Gory Grozy, zatrudnialem jako straznikow prawdziwych durniow…
— To jo — oznajmil z duma wielki troll.
— To ty, rzeczywiscie. Zawsze pilnowalem, zeby moi siepacze nosili takie helmy, no wiecie, takie co zakrywaja cala twarz, zeby przedsiebiorczy bohater mogl sie w takim przemknac. A one nie sa tanie, mozecie mi wierzyc.
— Ja i Zlo wrogi Harry znamy sie od bardzo dawna. — Cohen skrecil papierosa. — Chyba jeszcze od czasow, kiedy zaczynal z dwoma tylko chlopakami i swoja Szopa Zguby.
— I Cia chaczem, Rumakiem Grozy — przypomnial Zlowrogi Harry.
— Tak, tylko ze to byl osiol, Harry — zauwazyl Cohen.
— Ale potrafil solidnie ugryzc. Mozna bylo stracic palec, jak czlowiek nie uwazal.
— Czy nie walczylem z toba, kiedy byles Zgubionym Pajeczym Bogiem?
— Prawdopodobnie. Wszyscy inni walczyli. To byly piekne dni. — Harry westchnal. — Na ogromnych pajakach zawsze mozna polegac, sa nawet lepsze niz osmiornice. Potem, oczywiscie, wszystko sie zmienilo.
Pokiwali glowami. Rzeczywiscie, wszystko sie zmienilo.
— Powiedzieli, ze jestem plama zla, ktora bruka oblicze swiata. Ani slowa o tym, ze tworzylem miejsca pracy w ob szarach o tra dycyjnie wysokim bezrobociu. Potem, naturalnie, wlaczyli sie wieksi gracze. Trudno bylo z nimi konkurowac z sie dziby poza miastem. Ktos z was slyszal o Ningu Niewspolczujacym?
— Mniej wiecej — odparl Maly Willie. — Zabilem go.
— Nie mogles! Co to on zawsze mowil? „Zjawie sie znowu w tej okolicy”.
— Troche trudno to zrobic — stwierdzil Maly Willie, nabijajac fajke — kiedy twoja glowa jest przybita do drzewa.
— A co z Pa mdar, Czarnoksieska Krolowa?
— Wycofala sie.
— Nigdy by sie nie wycofala.
— Wyszla za maz — upieral sie Cohen. — Za Wscieklego Hamisha.
— Co?
— POWIEDZIALEM, ZE SIE OZENILES Z PAMDAR, HAMISH! — wrzasnal Cohen.
— He, he, he, tak zem zrobil! I co ?
— Chociaz trzeba pamietac, ze to bylo dawno — zauwazyl Maly Willie. — Nie sadze, zeby ten zwiazek przetrwal.
— Przeciez byla diablica!
— Wszyscy sie starzejemy, Harry. Teraz prowadzi sklep. Spizarnia Pam. Robi marmolade.
— Co? Kiedys byla krolowa, z tronem na szczycie stosu czaszek!
— Nie powiedzialem przeciez, ze to bardzo dobra marmolada.
— A co z toba, Cohenie? — zapytal Harry. — Slyszalem, ze zostales cesarzem.
— Niezle brzmi, prawda? — Cohen westchnal smetnie. — Ale wiesz co? To nudne. Wszyscy sie podlizuja,