Terry Pratchett

Ostatni bohater

Sandrze, Jo, Samowi i Joshowi.

I pamieci Dana…

Paul Kidby 2001

Pamieci Starego Vincenta

Miejsce, w ktorym toczy sie akcja tej opowiesci, jest swiatem spoczywajacym na grzbietach czterech sloni, stojacych na skorupie gigantycznego zolwia. Na tym polega zasadnicza zaleta kosmosu. Jest dostatecznie wielki, zeby pomiescic w sobie praktycznie wszystko. I w koncu zwykle rzeczywiscie miesci.

Ludziom wydaje sie, ze dziwny jest taki zolw dlugosci dziesieciu tysiecy mil czy slon na ponad dwa tysiace mil wysoki. To tylko dowodzi, ze ludzki mozg jest slabo przystosowany do myslenia i praw dopodobnie powstal w celu chlodzenia krwi. Wierzy, ze to rozmiar jest zdumiewajacy.

Tymczasem w roz miarach nie ma niczego dziwnego. Zadziwiajace sa zolwie, a slonie niemal oszalamiajace. Kiedy jednak czlowiek zobaczy juz jakiegos malego, ten wielki jest tylko kwestia skali. Fakt, ze istnieje ogromny zolw, jest o wiele mniej dziwny niz fakt, ze w ogole jakis istnieje.

Przyczyny powstania tej opowiesci sa liczne i rozno rodne. Jest wsrod nich pragnienie ludzi, by dokonywac czynow zakazanych, jedynie dlatego ze sa zakazane. Jest tez ped do odkrywania cudownych nowych horyzontow i do zabijania tych, ktorzy zyja poza nimi. Sa tajemnicze zwoje pism. Jest ogorek. Ale przede wszystkim jest wiedza, ze pewnego dnia, calkiem niedlugo, wszystko sie skonczy.

„Trudno, zycie plynie dalej” — mawiaja ludzie, kiedy ktos umiera. Ale z punktu widzenia osoby, ktora wlasnie umarla, zycie wcale juz nie plynie. Akurat kiedy zmarly po latach prob i bledow zaczynal lapac, o co w tym chodzi, nagle traci wszystko z po wodu choroby, wypadku lub — w jednym przypadku — ogorka. Dlaczego musi tak byc, to jedna z nieod gadnionych tajemnic zycia, wobec ktorej ludzie albo zaczynaja sie modlic, albo naprawde, ale to naprawde sie zloszcza.

* * *

Poczatek tej opowiesci mial miejsce dziesiatki tysiecy lat temu, pewnej wietrznej, burzliwej nocy, kiedy plomyk ognia zsuwal sie z gory w samym srodku swiata. Poruszal sie skokami i szarp nieciami, jak gdyby niosaca go niewidoczna osoba zjezdzala i spadala z glazu na glaz.

W pewnym momencie linia ognia zmienila sie w fon tanne iskier, zakonczona w za spie na dnie szczeliny. Jednak ze sniegu wysunela sie dlon sciskajaca dymiaca, zarzaca sie jeszcze pochodnie. Wiatr, popychany gniewem bogow i ma jacy wlasne poczucie humoru, rozdmuchal plomien na nowo.

Potem plomien nie zgasl juz nigdy.

* * *

Koniec tej opowiesci zdarzyl sie wysoko ponad swiatem, ale obnizal sie coraz bardziej, splywajac kregami ponad starozytne i nowo czesne miasto Ankh-Morpork. Tam, jak glosi legenda, wszystko mozna kupic i sprze dac — a jesli nie maja tego, czego czlowiek akurat szuka, zawsze moga to dla niego ukrasc.

Niektorzy moga to nawet wysnic…

Stworzenie, szukajace teraz w dole pewnego konkretnego budynku, bylo wyszkolonym bezcelowym albatrosem. Wedlug ogolnie przyjetych norm, nie uwazano go za zwierze szczegolnie niezwykle[1]. Byl za to bezcelowy. Prawie cale zycie spedzal w serii leniwych podrozy miedzy Krawedzia a Osia, a jaki to moze miec cel?

Ten ptak byl mniej wiecej oswojony. Jego oblakane, paciorkowate oko dostrzeglo juz miejsce, gdzie — z po wodow calkowicie dla niego niepojetych — mozna bylo znalezc anchois. I ko gos, kto z pewno scia usunie z jego nogi ten niewygodny walec. Albatros uznal to za calkiem niezly uklad, z czego latwo mozna wywnioskowac, ze albatrosy sa jesli juz nie calkiem bezcelowe, to w kaz dym razie dosc tepe.

Zatem zupelnie niepodobne do ludzi.

* * *

Ludzkosc podobno od niepamietnych czasow sni o lataniu. Istotnie, zrodla tych marzen siegaja przodkow czlowieka, u kto rych najczesciej wystepowal sen o spada niu z galezi. W kaz dym razie wsrod wielkich snow ludzkosci jest tez ten o ucieczce przed para wielkich butow z ze bami. I nikt nie twierdzi, ze musi to miec jakis sens.

* * *

Trzy pracowite dni pozniej lord Vetinari, Patrycjusz Ankh-Morpork, stal w glow nym holu Niewidocznego Uniwersytetu. Byl pod wrazeniem. Magowie, kiedy juz pojeli wage problemu, potem zjedli obiad i poklo cili sie o de ser, potrafili rzeczywiscie pracowac calkiem szybko.

Ich metode poszukiwania rozwiazan, w ocenie Patrycjusza, mozna by zakwalifikowac jako kreatywny zgielk. Jesli pytanie brzmialo: Jakie jest najlepsze zaklecie, by zmienic tomik poezji w zabe ? — jedyne, czego na pewno nie robili, to nie zagladali do ksiazki o tytule w stylu „Podstawowe zaklecia plazie w sro dowisku literatury pieknej. Zestawienie porownawcze”. W pewien sposob byloby to nieuczciwe. Klocili sie za to, stojac kregiem wokol tablicy; wyrywali sobie krede i zma zywali fragmenty tego, co aktualny posiadacz kredy pisal, zanim jeszcze zdazyl skonczyc zdanie. Jednakze wszystko to jakos dzialalo.

W tej chwili posrodku sali stalo cos dziwnego. Wyksztalconemu humanistycznie Patrycjuszowi przypominalo wielkie szklo powiekszajace w ra mie z jakichs smieci.

— Technicznie rzecz biorac, wie pan, omniskop moze zajrzec wszedzie — tlumaczyl nadrektor Ridcully, technicznie rzecz biorac, przywodca wszelkiej znanej magii[2].

— Doprawdy? Zadziwiajace.

— W kazde miejsce w do wolnym czasie — mowil dalej Ridcully, zapewne w celu spotegowania wrazenia.

— Jakze to niezwykle uzyteczne.

— Wiem, wszyscy to powtarzaja. Ale klopot polega na tym, ze poniewaz ta paskudna aparatura moze zajrzec wszedzie, strasznie trudno jest przez nia cokolwiek zobaczyc. W kaz dym razie cokolwiek wartego ogladania. Zdumialby sie pan, ile jest we wszechswiecie roznych miejsc. I cza sow tez.

— Na przyklad dwadziescia po pierwszej — podpowiedzial Vetinari.

— W istocie. Miedzy innymi — zgodzil sie Ridcully. — Czy zechce pan spojrzec?

Vetinari zblizyl sie ostroznie i zajrzal w wielkie, okragle szklo. Zmarszczyl czolo.

— Widze tylko to, co jest po drugiej stronie — oswiadczyl.

— Bo jest nastawiony na tu i teraz, panie — wyjasnil mlody mag, ktory wciaz dostrajal urzadzenie.

— Aha. Rozumiem — rzekl Patrycjusz. — Mamy takie w palacu. Nazywamy je ok-na-mi.

— No… Ale kiedy zrobie o tak … — powiedzial mag i przyci snal cos na ramie szkla — …wtedy patrzy w druga strone.

Vetinari spojrzal na wlasna twarz.

— A ta kie nazywamy lus-tra-mi — oswiadczyl, jakby tlumaczyl cos dziecku.

— Nie sadze — sprzeciwil sie mag. — Z po czatku trudno sie zorientowac, co czlowiek wlasciwie widzi. Pomaga, jesli sie podniesie reke…

Vetinari zerknal na niego groznie, ale zaryzykowal niewielkie skinienie.

Вы читаете Ostatni bohater
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×