— TAK!
— Co?
Byli co do jednego starcami. Ich zwykle rozmowy skladaly sie z litanii skarg na bolace stopy, brzuchy i grzbiety. Poruszali sie wolno. Ale mieli pewien szczegolny wyglad, szczegolne spojrzenie.
Gdziekolwiek sie znalezli, mowily ich oczy, juz tutaj byli. Cokolwiek to bylo, juz to robili, czesto wiecej niz raz. Tylko nigdy, ale to nigdy nie kupiliby koszulki z na drukiem. I wie dzieli, co to strach — to cos, co przytrafia sie innym.
— Szkoda, ze nie ma z nami Starego Vincenta — rzekl Caleb, bez celu rozgrzebujac ognisko.
— Ale go nie bedzie i ko niec — odparl krotko Truckle Nieuprzejmy. — Umawialismy sie, ze za demona nie bedziemy o tym gadac.
— Co to za sposob, zeby odejsc… Bogowie, mam nadzieje, ze mnie cos takiego nie spotka. Cos takiego… nikogo nie powinno spotykac.
— Pewno, racja — zgodzil sie Truckle.
— Byl porzadnym facetem. Przyjmowal wszystko, czym swiat w niego rzucal…
— Racja.
— I zeby udlawic sie…
— Wszyscy wiemy, jak bylo! A teraz sie lepiej zamknij, do demona!
— Obiad gotowy — burknal Caleb, wyciagajac spomiedzy glowni dymiacy plat tluszczu. — Ktos ma ochote na dobrze wysmazony stek z morsa ? Moze Pan Przystojniak?
Spojrzeli wszyscy na wyraznie ludzka postac oparta o glaz. Byla dosc niewyrazna z po wodu sznurow, jednak dalo sie zauwazyc, ze nosi jaskrawa, barwna odziez. To miejsce nie bylo odpowiednie dla jaskrawej, barwnej odziezy. To byla kraina dobra dla futer i skory.
Maly Willie podszedl do kolorowego zjawiska.
— Zdejmiemy ci knebel — powiedzial — jak obiecasz, ze nie bedziesz wrzeszczal.
Przerazone oczy zerknely w te i tamta strone, po czym glowa skinela szybko.
— No dobra. Mozesz zjesc swoj dobrze wysma… eee… swoj kawal morsa — rzekl Maly Willie, wyciagajac wiezniowi szmate z ust.
— Jak smiecie wlec mnie przez… — zaczal minstrel.
— Posluchaj — przerwal mu Maly Willie. — Nikt z nas nie ma ochoty przylozyc ci w ucho, kiedy tak gadasz. Prawda? Badz rozsadny.
— Rozsadny? Kiedy porywa…
Maly Willie wcisnal knebel na miejsce.
— Cienka struzka pustki — mruknal, patrzac prosto w gniewne oczy. — Nie masz nawet harfy. Jaki to bard, co chodzi bez harfy? To tylko takie cos jakby drewniany garnek. Bzdurny pomysl.
— To jest lutnia — wymamrotal Caleb, przezuwajac morsa.
— Co?
— TO JEST LUTNIA, HAMISH!
— Jasne, tyz bym komu lutnal.
— Nie, to sluzy do spiewania modnych piosenek dla pan — wyjasnil Caleb. — O tych, no… o kwiat kach i w ogole. Do romansow.
Orda znala to slowo, choc czynnosci, jakie okreslalo, pozostawaly poza zakresem jej doswiadczen.
— Nie uwierzycie, jak piosenki dzialaja na damy — zapewnil Caleb.
— Wiecie, kiedy bylem jeszcze chlopakiem — wtracil Truckle — kiedy czlowiek chcial zwrocic na siebie uwage dziewczyny, musial odciac jakmutam swojemu najgorszemu wrogowi i dac jej w pre zencie.
— Co?
— MOWIE, ZE MUSIAL ODCIAC JAKMUTAM SWOJEMU NAJGORSZEMU WROGOWI!
— Nu tak, romans to piekna sprawa — zgodzil sie Hamish.
— A co sie robilo, kiedy czlowiek nie mial najwiekszego wroga? — zainteresowal sie Maly Willie.
— Staral sie odciac jakmutam komukolwiek — wyjasnil Truckle. — I nie dlugo mial juz najgorszego wroga.
— Dzisiaj uzywaja raczej kwiatow — zadumal sie Caleb.
Truckle zerknal na szarpiacego sie lutniste.
— Nie mam pojecia, po jakie licho szef kazal wlec ze soba to dziwactwo — stwierdzil. — A w ogole to gdzie on jest?
Mimo swego wyksztalcenia, Patrycjusz mial umysl mechanika. Kiedy taki czlowiek chce cos otworzyc, znajduje odpowiedni punkt i apli kuje minimalna sile niezbedna do osiagniecia celu. Czasem ow punkt lezal pomiedzy zebrami, a sile aplikowalo sie za posrednictwem sztyletu, a czasem pomiedzy dwoma walczacymi panstwami i wtedy stosowalo sie armie. Ale najwazniejsze bylo, zeby znalezc ten slaby punkt, ktory bedzie kluczem do rozwiazania.
— A wiec jestes teraz nieoplacanym profesorem okrutnej i nie zwyklej geografii? — zwrocil sie do postaci, ktora wlasnie przyprowadzono.
Mag, znany jako Rincewind, wolno skinal glowa, na wypadek gdyby potwierdzenie mialo sprowadzic na niego klopoty.
— Eee… tak?
— Byles w oko licach Osi?
— Eee… tak?
— Czy mozesz opisac teren?
— Eee…
— Jaka tam byla sceneria — podpowiedzial uprzejmie Vetinari.
— Eee… rozmazana. Scigali mnie jacys ludzie.
— Doprawdy? A z jakiego powodu?
Rincewind wyraznie sie zdumial.
— Och, nigdy sie nie zatrzymuje, zeby sprawdzic, czemu mnie scigaja. Nigdy tez nie ogladam sie za siebie. To byloby raczej niemadre, wie pan.
Vetinari pogladzil grzbiet nosa.
— Powiedz lepiej, co wiesz o Cohe nie, jesli mozna — poprosil znuzony.
— O nim ? To zwykly bohater, ktory nigdy nie zginal. Zasuszony starzec. Niezbyt inteligentny, ale ma tyle sprytu i chytro sci, ze trudno to zauwazyc.
— Czy jestes jego przyjacielem?
— Coz, spotkalismy sie kilka razy i mnie nie zabil. Mozna to chyba uznac za „tak”.
— A cos o tych staruszkach, ktorzy mu towarzysza?
— To nie sa staruszkowie… To znaczy niby tak, sa staruszkami… Ale tego… to jego Srebrna Orda.
— Oni sa Srebrna Orda? Cala?
— Zgadza sie — potwierdzil Rincewind.
— Ale przeciez slyszalem, ze Srebrna Orda podbila cale Imperium Agatejskie!
— Tak, prosze pana. To wlasnie oni. — Rincewind pokrecil glowa. — Wiem, trudno w to uwierzyc, ale nie widzial pan, panie, jak oni walcza. Sa doswiadczeni. I waz niejsza rzecz, wlasciwie najwazniejsza, jesli chodzi o Co hena… to jest zarazliwe.
— Chcesz powiedziec, ze roznosi zaraze?
— To jakby choroba psychiczna, prosze pana. Albo magia. On jest zwariowany jak gronostaj, ale… wystarczy, ze ludzie troche z nim pobeda, a za czynaja widziec swiat na jego sposob: caly wielki i bardzo prosty. I chca byc jego czescia.
Vetinari w sku pieniu ogladal swoje paznokcie.
— Ale, jak rozumiem, ci ludzie ustatkowali sie, byli niewiarygodnie bogaci i potezni — powiedzial. — Tego przeciez chca bohaterowie, prawda? Obcasem sandala miazdzyc trony tego swiata, jak to okreslil poeta.
— Tak, prosze pana.