Marchewa poruszyl wargami, analizujac sentencje.
— Majacy umrzec… reszty nie rozumiem.
— Bardzo podnosi na duchu — zapewnil go Rincewind. — Plynie prosto z serca.
— Doskonale. Bardzo dziekuje. — Marchewa sie ucieszyl. — Natychmiast biore sie do pracy.
Rincewind westchnal.
— Ciebie to ekscytuje, prawda? — zapytal. — Powaznie.
— Z pewno scia bedzie to spore wyzwanie: wyruszyc tam, gdzie nie dotarl jeszcze zaden czlowiek…
— Blad. Wyruszamy tam, skad zaden czlowiek jeszcze nie wrocil. No, oprocz mnie, naturalnie. Ale ja nie polecialem daleko, a po tem z po wrotem spadlem na Dysk.
— Opowiadano mi o tym. Co tam widziales?
— Cale moje zycie przesuwajace mi sie przed oczami.
— Moze nam uda sie zobaczyc cos ciekawszego.
Rincewind spojrzal gniewnie na Marchewe, znow pochylonego nad haftem. Wszystko w tym czlowieku bylo wymuskane, choc nie ozdobne; wygladal jak ktos, kto bardzo dokladnie sie myje. Rincewindowi wydawal sie kompletnym idiota z mle kiem pod nosem, tyle ze kompletni idioci nie wyglaszaja takich komentarzy.
— Zabieram ikonograf i duzo farby dla chochlika. Wiesz, magowie chca, zebysmy prowadzili najrozniejsze obserwacje — mowil dalej Marchewa. — Powtarzaja, ze taka okazja zdarza sie raz w zy ciu.
— Nie znajdujesz tu wielu nowych przyjaciol, co? — mruknal Rincewind.
— Domyslasz sie, czego moze chciec Srebrna Orda?
— Wina, skarbow i kobiet. Chociaz mysle, ze na tych ostatnich juz im tak bardzo nie zalezy.
— Ale czy nie mieli juz mniej wiecej tego wszystkiego?
Rincewind pokiwal glowa. To byla prawdziwa zagadka. Orda juz to zdobyla. Mieli wszystko, co mozna kupic, a ze na Kontynencie Przeciwwagi jest duzo pieniedzy, oznaczalo to po prostu wszystko.
Przyszlo mu jednak do glowy, ze kiedy czlowiek ma wszystko, to nie pozostalo juz nic wiecej.
Dolina wypelniona byla bladym, zielonkawym blaskiem odbijanym przez lodowa wieze centralnej iglicy. Swiatlo falowalo i plynelo niczym woda. Prosto w owo lsnienie wkroczyla Srebrna Orda, burczac i proszac sie nawzajem, by mowic glosniej.
Za nimi, zgiety wpol ze grozy i przera zenia, blady jak ktos, kto widzial rzeczy straszne, szedl minstrel. Ubranie mial w strze pach. Cos oderwalo mu jedna nogawke rajtuzow. Byl przemoczony, chociaz niektore elementy odziezy wygladaly jak przypalone. W drzacej dloni sciskal brzeczace pozostalosci lutni, odgryzionej w po lowie.
Oto byl czlowiek, ktory naprawde poznal zycie, glownie w chwili zakonczenia.
— Niespecjalnie oblakani, jak na mnichow — stwierdzil Caleb. — Po mojemu to raczej smetni niz w glowie metni. Znalem takich, co im piana ciekla z ust.
— A nie ktore potwory juz dawno powinny trafic do rzeznika, nie da sie ukryc — dodal Truckle. — Przyznam uczciwie, az troche glupio bylo je zabijac. Wygladaly na starsze od nas.
— Ryby byly niezle — przypomnial Cohen. — Naprawde wielkie dranie.
— I bar dzo dobrze, bo skonczyl nam sie mors — stwierdzil Zlowrogi Harry.
— Pieknie sie spisali twoi siepacze, Harry — pochwalil Cohen. — Glupota to zbyt lagodne okreslenie. Nigdy jeszcze nie widzialem, zeby tak wielu trafialo sie w glowe wlasnymi mieczami.
— To byly dobre chlopaki. — Harry westchnal. — Durnie do konca.
Cohen usmiechnal sie do Malego Williego, ktory ssal palec.
— Zeby — powiedzial. — Akurat… Odpowiedz zawsze jest „zeby”, co?
— Dobrze juz, dobrze, czasami to „jezyk” — przyznal Maly Willie. Odwrocil sie do minstrela. — Widziales te scene z wielka tarantula? — zapytal.
Minstrel powoli uniosl glowe. Struna lutni pekla.
— Wrr… — zawarczal.
Cala Orda natychmiast zebrala sie przy nim. Nie chcieli pozwolic, zeby jeden z nich dostal wszystkie najlepsze strofy.
— Nie zapomnij wyspiewac tego, jak polknela mnie ta wielka ryba, a ja wyrabalem sobie droge od srodka, dobra?
— Wrr…
— A nie przegapiles, jak zabilem ten wielki szescioreczny tanczacy posag?
— Wrr…
— Co ty gadasz? To ja zabilem ten posag!
— Tak? A ja przecialem go rowno na pol. Nikt by tego nie przezyl.
— To czemu zwyczajnie mu nie odrabales glowy?
— Bo nie moglem. Ktos odrabal mu wczesniej.
— Zaraz, on tego nie zapisuje! Czemu on nic nie zapisuje? Cohen, powiedz mu, zeby zapisywal!
— Zostawcie go na chwile — uspokoil ich Cohen. — Ryba mu chyba zaszkodzila.
— Niemozliwe! — obruszyl sie Truckle. — Wyciagnalem go przeciez, ledwie zdazyla go nadgryzc. A w tamtym korytarzu na pewno ladnie sie wysuszyl. Wiesz, w tym, co niespodziewanie plomienie wystrzelily z podlogi.
— Mam wrazenie, ze nasz bard nie spodziewal sie plomieni strzelajacych tak niespodziewanie.
Truckle demonstracyjnie wzruszyl ramionami.
— Jak kto nie ma zamiaru spodziewac sie niespodziewanie strzelajacych plomieni, to po co w ogole gdziekolwiek sie wybiera?
— I cze kala nas niezla bojka ze strzegacymi bramy demonami z pod ziemnego swiata, gdyby Wsciekly Hamish sie nie obudzil — mowil dalej Cohen.
Hamish poruszyl sie w swoim wozku, pod wielkim stosem rybnych filetow owinietych niewprawnie w zolte mnisie szaty.
— Co?
— POWIEDZIALEM, ZE BYLES ZLY, KIEDY CI PRZERWALY DRZEMKE!
— A tak. Nu jasne.
Maly Willie potarl udo.
— Musze przyznac, ze jeden z tych potworow o malo mnie nie dostal — powiedzial. — Chyba bede sie musial wycofac.
Cohen obejrzal sie szybko.
— I umrzec jak Stary Vincent, tak?
— No, moze nie…
— Gdzie by trafil, gdyby nie bylo nas przy nim, zeby mu urzadzic odpowiedni pogrzeb? Wielkie ognisko to wlasciwy pogrzeb dla bohatera. A wszy scy inni mowili, ze tylko marnujemy porzadna lodz! Wiec przestan wygadywac takie rzeczy i za mna!
— Wrr… wrrr… — rozgrzewal sie minstrel, az w koncu zdolal wykrztusic zrozumiale slowa: — Wrria… Wariaci! Wariaci! Jestescie normalnymi wariatami! Chyba was obled ogarnal!
Wszyscy ruszyli za przywodca. Caleb tylko zwolnil i po klepal chlopaka po ramieniu.
— Wolim okreslenie „szal bitewny”, moj maly — powiedzial.
Pewne rzeczy wymagaja przetestowania.
— Obserwowalem noca smoki bagienne — rzucil swobodnym tonem Leonard, gdy Myslak Stibbons ustawial mechanizm odpalania statycznego. — Jest dla mnie oczywiste, ze plomien to dla nich calkiem uzyteczne zrodlo napedu. Smok bagienny jest w pew nym sensie zywa rakieta. Zawsze sie zastanawialem, jak te niezwykle istoty pojawily sie w naszym swiecie. Podejrzewam, ze przybyly skadinad.
— Maja sklonnosc do czestych eksplozji — przypomnial Myslak, cofajac sie o krok. Smok w sta lowej klatce