— Latajacy dywan — rzekl Ridcully. — Idealny do tego zadania. Mamy jeden w…
— Nie tak blisko Krawedzi, nadrektorze — rzekl ponuro Myslak. — Pole thaumiczne jest tam bardzo slabe, a dzia laja tez gwaltowne prady powietrzne.
Glosno zaszelescila przewracana strona wielkiego szkicownika.
— Aha — powiedzial Leonard, mniej czy bardziej do siebie.
— Slucham? — zdziwil sie Patrycjusz.
— Swego czasu, panie, zaprojektowalem prosta metode, dzieki ktorej bez trudu mozna niszczyc cale flotylle okretow. Wylacznie jako cwiczenie techniczne, naturalnie.
— Ale z nume racja czesci i lista instrukcji?
— Oczywiscie, panie. Inaczej nie byloby to wlasciwe cwiczenie. Jestem niemal pewien, ze z po moca tych magicznych dzentelmenow potrafie dostosowac owa metode do naszego celu.
Usmiechnal sie promiennie. Wszyscy spojrzeli na jego rysunek, na ktorym ludzie wyskakiwali z plo nacych okretow do wrzacego morza.
— Robi pan takie rzeczy jako hobby? — zapytal ironicznie dziekan.
— Oczywiscie. Nie maja praktycznych zastosowan.
— Ale czy ktos nie moglby zbudowac takiego aparatu? — zdumial sie wykladowca run wspolczesnych. — Praktycznie rzecz biorac, dolaczyl pan klej i kalko manie.
— Coz, zapewne istnieja tacy ludzie — zgodzil sie niechetnie Leonard. — Jestem jednak przekonany, ze rzad powstrzymalby takie dzialania, zanim zaszlyby za daleko.
Usmiechu na twarzy Vetinariego prawdopodobnie nawet Leonard z Qu irmu, przy calym swym geniuszu, nie potrafilby utrwalic na plotnie.
Bardzo ostroznie, wiedzac, ze jesli ktoras upuszcza, prawdopodobnie nawet sie nie dowiedza, ze ktoras upuscili, zespol studentow i ter minatorow wkladal klatki ze smokami do ramy pod rufa machiny latajacej.
Od czasu do czasu ktoremus ze smokow sie odbijalo. Wszyscy obecni — procz jednego — zamierali na moment. Wyjatkiem tym byl Rincewind, ktory wtedy przykucal za stosem drewna, wiele sazni od klatek.
— Zostaly dobrze nakarmione specjalna karma Leonarda i przez cztery do pieciu godzin powinny byc calkiem potulne — tlumaczyl Myslak, wyciagajac go stamtad po raz trzeci. — Pierwsze dwa stopnie dostawaly posilki w sta rannie wyliczonych odstepach czasu, wiec pierwsza grupa powinna nabrac ochoty do ziania ogniem, akurat kiedy przelecicie nad Wodospadem Krawedziowym.
— A je sli sie spoznimy?
Myslak zastanowil sie gleboko.
— Cokolwiek zrobicie — rzekl w koncu — nie spozniajcie sie.
— Dzieki.
— Te, ktore zabierzecie ze soba w przelot, moga potrzebowac dokarmiania. Zaladowalismy mieszanke ciezkiej benzyny, oleju skalnego i mialu antracytowego.
— Dla mnie, zebym tym karmil smoki?
— Tak.
— W drew nianym statku, ktory znajdzie sie bardzo, bardzo wysoko?
— No, w tech nicznym sensie… tak.
— Czy moglibysmy sie skoncentrowac na tym technicznym sensie?
— Scisle mowiac, nie bedzie zadnego dolu. Jako takiego. Hm… bedziecie leciec tak szybko, mozna powiedziec, ze w zad nym miejscu nie znajdziecie sie dostatecznie dlugo, by spasc. — Myslak szukal przeblysku zrozumienia na twarzy Rincewinda. — Czy tez, inaczej to ujmujac, bedziecie spadac przez caly czas, nigdy nie trafiajac w zie mie.
Nad nimi, w kolej nych rzedach klatek, smoki skwierczaly z zado woleniem. Struzki pary dryfowaly wsrod cieni.
— Aha — powiedzial Rincewind.
— Zrozumiales?
— Nie. Mialem tylko nadzieje, ze jesli nic nie bede mowil, przestaniesz probowac mi to wytlumaczyc.
— Jak idzie, panie Stibbons? — zapytal Ridcully, zblizajac sie na czele grupy magow.
— Wszystko zgodnie z planem, nadrektorze. Jestesmy w czasie T mi nus piec godzin.
— Naprawde? To dobrze. Jestesmy na kolacji za dziesiec minut.
Rincewind dostal mala kajute z zimna woda i biega jacymi szczurami. Wieksza czesc tego, czego nie zajmowala jego koja, zajmowal jego bagaz. Jego Bagaz.
Byl to kufer chodzacy na setkach malenkich nozek. O ile Rincewind sie orientowal, byl magiczny. Mial go od lat. Rozumial kazde slowo wlasciciela. Niestety, sluchal mniej wiecej co setnego.
— Nie bedzie tam miejsca — powiedzial mu Rincewind. — Zreszta wiesz, ze ile razy wylatujesz w po wietrze, zawsze sie gubisz.
Bagaz obserwowal go na swoj bezoki sposob.
— Dlatego zostaniesz tu z tym milym panem Stibbonsem, zgoda? Poza tym nigdy sie dobrze nie czules w to warzystwie bogow. Niedlugo wroce.
Bezokie spojrzenie nie tracilo intensywnosci.
— Tylko nie patrz tak na mnie, dobrze? — powiedzial Rincewind.
Vetinari przyjrzal sie trojce… jakie bylo to slowo?
— Panowie — rzekl, decydujac sie na takie, ktore bez watpienia jest poprawne. — Przypadla mi rola pogratulowania wam jako… jako…
Zawahal sie. Nie byl czlowiekiem, ktory delektowal sie kwestiami technicznymi. Jesli o niego chodzilo, to istnialy dwie rozlaczne kultury: jedna prawdziwa, druga zlozona z ludzi, ktorzy lubili maszynerie i jedli pizze w nie rozsadnych godzinach.
— …jako pierwszym ludziom, ktorzy opuszczaja Dysk z moc nym postanowieniem powrotu — kontynuowal. — Wasza… misja jest wyladowac na, lub w po blizu Cori Celesti, odszukac Cohena Barbarzynce i jego ludzi, i wszel kimi dostepnymi srodkami nie dopuscic do realizacji ich szalenczego planu. Na pewno zaszlo jakies nieporozumienie. Nawet barbarzynscy bohaterowie przestrzegaja pewnych granic, a jedna z nich jest rozsadzenie swiata. — Westchnal. — Na ogol sa do tego niedostatecznie cywilizowani — dodal. — W kaz dym razie… Blagamy go, zeby posluchal glosu rozsadku et cetera. Barbarzyncy sa na ogol sentymentalni. Opowiedzcie mu o ma lych szczeniaczkach, ktore zgina, albo cos w tym rodzaju. Poza tym nie moge wam nic doradzic. Podejrzewam, ze uzycie klasycznej sily nie wchodzi w gre. Gdyby Cohena latwo dalo sie zabic, ktos by to zrobil juz dawno.
Kapitan Marchewa zasalutowal.
— Sila to zawsze ostatecznosc, sir — powiedzial.
— Sadze, ze dla Cohena to pierwszy wybor.
— Nie jest taki zly, jesli tylko czlowiek nagle nie wyskoczy mu za plecami — zapewnil Rincewind.
— Aha, oto glos specjalisty w naszej misji — rzucil Patrycjusz. — Mam tylko nadzieje… Co pan ma na naszywce, kapitanie?
— Dewize misji — wyjasnil szczerze Marchewa. — „Morituri Nolumus Mori”. Rincewind ja zaproponowal.
— Wyobrazam sobie. — Vetinari chlodno spojrzal na maga. — A czy zechcialby pan przetlumaczyc na jezyk potoczny?
— Eee… — Rincewind zawahal sie, ale wlasciwie nie mial odwrotu. — Eee… z grub sza mowiac, prosze pana, oznacza to „Ci, ktorzy maja umrzec, wcale nie chca”.
— Bardzo jasno wyrazone. Pochwalam panska determinacje… Tak?
Myslak szepnal mu cos do ucha.
— Aha. Wlasnie dowiedzialem sie, ze musicie wyruszyc juz wkrotce — powiedzial Vetinari. — Pan Stibbons twierdzi, ze istnieje sposob utrzymania z wami kontaktu, przynajmniej do chwili, kiedy znajdziecie sie blisko Gory.
— Tak jest — potwierdzil Marchewa. — Rozbity omniskop. Niezwykle urzadzenie. Kazda z cze sci widzi to, co inne czesci. Zadziwiajace.