— No coz, mam nadzieje, ze ta misja wysoko wzniesie was na drodze do kariery i ze nie przemkniecie jak, cha, cha, meteory. Na miejsca, panowie.
— Jeszcze tylko… chcialbym zrobic ikonogram. — Myslak wysunal sie do przodu, sciskajac duze pudelko. — Zeby zarejestrowac te chwile. Stancie wszyscy na tle flagi i usmiechnijcie sie, prosze… To znaczy, ze kaciki ust unosza sie w gore, Rincewindzie… Dziekuje. — Myslak, jak wszyscy marni fotografowie, utrwalil moment o ulamek sekundy po tym, kiedy ich usmiechy zesztywnialy. — Czy macie jakies ostatnie slowa?
— Chodzi ci o ostat nie slowa, zanim polecimy i wro cimy? — Marchewa zmarszczyl czolo.
— Alez tak. Oczywiscie. O to mi wlasnie chodzi — zapewnil Myslak, zdaniem Rincewinda o wiele za szybko. — Zywie gleboka wiare w kon strukcje pana da Quirm i jestem przekonany, ze on rowniez.
— Alez skad — zaprotestowal Leonard.
— Nigdy nie przejmowalem sie wiara.
— Nie?
— Nie. Rzeczy po prostu dzialaja. A jesli nam sie nie powiedzie, nie bedzie tak zle. Jesli nie uda nam sie wrocic, to i tak nie zostanie juz nic, dokad nie uda nam sie wrocic, wiec wszystko sie zredukuje. — Usmiechnal sie radosnie. — Logika to wielka pociecha w takich chwilach; zawsze to powtarzam.
— Osobiscie — rzekl kapitan Marchewa — jestem szczesliwy, podniecony i za szczycony, ze moge leciec. — Stuknal w pu delko u pasa. — Poza tym zgodnie z pole ceniem zabieram ze soba ikonograf. Zamierzam wykonac wiele uzytecznych i gle boko poruszajacych obrazkow naszego swiata z per spektywy kosmosu. Sprawia moze, ze zobaczymy ludzkosc w cal kiem nowym swietle.
— Czy to wlasciwa chwila, by wycofac sie z zalogi ? — spytal Rincewind, zerkajac na dwoch pozostalych podroznikow.
— Nie — odparl krotko Patrycjusz.
— Moze powolujac sie na obled?
— Twoj wlasny, jak przypuszczam.
— Moze pan sam wybrac.
Vetinari skinal, by Rincewind podszedl blizej.
— Mozna chyba stwierdzic, ze czlowiek musi byc oblakany, by zdecydowac sie na udzial w ta kim przedsiewzieciu — szepnal. — W takim przypadku, naturalnie, masz znakomite kwalifikacje.
— A je sli nie jestem oblakany?
— Jako wladca Ankh-Morpork mam obowiazek wyslac z tak istotna misja tylko najlepsze, najsprawniejsze umysly.
Przez moment patrzyl Rincewindowi w oczy.
— Mysle, ze tkwi w tym jakis paragraf — stwierdzil mag, wiedzac, ze przegral.
— Tak — przyznal Patrycjusz. — Najlepszy z mozli wych.
W mroku zniknely swiatla zakotwiczonych statkow, kiedy barka dryfowala coraz szybciej w silnym pradzie.
— Teraz juz nie ma odwrotu — stwierdzil Leonard.
Zagrzechotal grom, a palce blyskawic przemaszerowaly wzdluz krawedzi swiata. — Zwykly szkwal, jak przypuszczam — dodal Leonard, gdy ciezkie krople deszczu zadudnily na plandece. — Wsiadziemy do srodka? Dryfkotwy utrzymaja nas dziobem do Krawedzi. Mozemy posiedziec wygodnie, czekajac…
— Najpierw musimy wypuscic lodzie ogniowe — przypomnial Marchewa.
— Rzeczywiscie, alez ze mnie gapa. Zgubilbym wlasna glowe.
Do ataku na Obwod poswiecono dwie szalupy. Kolysaly sie, zanurzone gleboko pod ciezarem zapasowych pojemnikow z farba, politura i reszt kami smoczej kolacji. Marchewa po kilku probach zapalil latarnie mimo gwaltownej wichury. Potem ustawil starannie, zgodnie z in strukcjami Leonarda.
Nastepnie odrzucili cumy. Uwolnione od barki szalupy odplynely z coraz mocniejszym pradem.
Deszcz lal strumieniami.
— A te raz wejdzmy na poklad — zaproponowal Leonard, kryjac sie przed ulewa. — Filizanka herbaty dobrze nam zrobi.
— Zdawalo mi sie, ze postanowilismy nie uzywac na pokladzie zadnego otwartego ognia — zauwazyl Marchewa.
— Zabralem specjalny dzbanek mojej konstrukcji, ktory utrzymuje cieplo — uspokoil go Leonard. — Albo zimno, jesli ktos woli. Nazwalem go Termosem Zimnym albo Goracym. Nie mam pojecia, w jaki sposob rozroznia, na co mam akurat ochote, ale mimo to jakos dziala.
Poprowadzil ich po drabince do kabiny, gdzie oswietlala trzy wiklinowe fotele umieszczone w gasz czu dzwigni, rur i spre zyn.
Zaloga bywala tu wczesniej. Dobrze znali rozklad pomieszczenia. Tylko jedno waskie lozko stalo po stronie rufy, poniewaz przewidziano, ze tylko jedna osoba naraz bedzie miala czas, by sie przespac. Siatki wisialy umocowane do kazdego fragmentu wolnej sciany, wypakowane zywnoscia i butel kami z woda. Niestety, jeden z komi tetow powolanych przez Vetinariego w celu niedopuszczenia, by jego czlonkowie przeszkadzali w czyms waznym, skierowal swa uwage na zaopatrzenie machiny. Zdawalo sie, ze zapakowano materialy i sprzet odpowiednie na kazda ewentualnosc, nie wylaczajac zapasow z aligato rem na lodowcu.
— Tak naprawde nikomu nie chcialem odmawiac — wyjasnil Leonard. — Ale sugerowalem, ze no… zywnosc skoncentrowana i posilna, i eee … o niskiej zawartosci resztek… bylaby najlepsza…
Jak jeden maz odwrocili sie w fo telach, by spojrzec na Wygodke Eksperymentalna mod. 2. Mod. 1 dzialal — konstrukcje Leonarda zwykle dzialaly — ale ze kluczem jego funkcjonowania byl szybki ruch wirowy wokol osi podczas uzytkowania, zarzucono go po raporcie oblatywacza (Rincewinda). Stwierdzil on, ze cokolwiek czlowiek planowal, wchodzac, gdy znalazl sie wewnatrz, myslal tylko o jednym : zeby wyjsc.
Mod. 2 byl na razie niewyprobowany. Trzeszczal zlowrozbnie pod ich spojrzeniami, niczym otwarte zaproszenie do zaparc i ka mieni nerkowych.
— Z pewno scia bedzie dzialal — oswiadczyl Leonard i po raz pierwszy Rincewind doslyszal w jego glosie niepewnosc. — To tylko kwestia otwierania wlasciwych zaworow w odpo wiedniej kolejnosci.
— A co sie stanie, jesli nie bedziemy otwierac wlasciwych zaworow w odpo wiedniej kolejnosci? — zainteresowal sie Rincewind.
— Pamietajcie, jak wiele rzeczy musialem wynalezc przy budowie tego aparatu latajacego…
— Jednak chcielibysmy wiedziec — przerwal Leonardowi mag.
— Ehm… prawde mowiac, jesli nie otworzycie wlasciwych zaworow w odpo wiedniej kolejnosci, szybko pozalujecie, ze nie otworzyliscie wlasciwych zaworow w odpo wiedniej kolejnosci. — Leonard pogmeral pod fotelem i wyjal duza metalowa flaszke o dziw nej konstrukcji. — Herbaty?
— Mala filizanke — rzekl stanowczo Marchewa.
— Dla mnie najwyzej lyzeczke — poprosil Rincewind. — A co to za aparat, ktory wisi przede mna?
— To nowe urzadzenie do patrzenia za siebie — wyjasnil Leonard. — Nazwalem je Urzadzeniem do Patrzenia za Siebie.
— Patrzenie za siebie zawsze jest blednym posunieciem — oswiadczyl Rincewind. — Spowalnia.
Struga deszczu zadudnila o plan deke. Marchewa sprobowal zobaczyc cos przed soba. W oslonie wycieto szczeline, wiec…
— A przy okazji, kim jestesmy? — zapytal. — To znaczy, jak powinnismy siebie nazywac?
— Moze durniami? — zaproponowal Rincewind.
— Ale oficjalnie. — Marchewa rozejrzal sie po ciasnej kabinie. — I jak nazwiemy ten pojazd?
— Magowie nazywaja go wielkim latawcem — odparl Rincewind. — Ale wcale nie jest podobny. Latawiec to takie cos na sznurku, co…
— Musi miec jakas nazwe — stwierdzil Marchewa. — Wyruszanie na wyprawe pojazdem bez nazwy przynosi pecha.
Rincewind przyjrzal sie dzwigniom przed swoim fotelem. W wiek szosci mialy zwiazek ze smokami.
— Siedzimy w wiel kim drewnianym pudle, a za nami jest ze setka smokow, ktorym za chwile zacznie sie odbijac — powiedzial. — Uwazam, ze koniecznie potrzebujemy nazwy. Tego… czy rzeczywiscie potrafi pan