A przez kabine, wirujac powoli, przeplynal ogryzek.
— Mam nadzieje, ze na pokladzie jest naprawde tylko nas trzech — rzucil z nie winna mina Rincewind.
— Nie zartuj — obruszyl sie Marchewa. — Wlaz jest szczelnie zamkniety.
— Czyli twoje jablko samo sie zjadlo?
Rownoczesnie spojrzeli na stos pakunkow w siat kach w tylnej czesci kabiny.
— Znaczy… mozecie mnie nazywac Panem Podejrzliwym — rzekl Rincewind — ale jesli statek jest ciezszy, niz sadzil Leonard, i zuzy wamy wiecej powietrza, i jeszcze znika jedzenie…
— Nie sugerujesz chyba, ze ponizej Krawedzi fruwaja sobie jakies potwory, ktore potrafia sie przewiercic przez drewniany kadlub, co? — Marchewa dobyl miecza.
— A to mi nie przyszlo do glowy. Dobra robota.
— Interesujace — przyznal Leonard. — Bylaby to moze krzyzowka ptaka z jakims zwierzeciem dwudysznym. Cos podobnego do matwy, zapewne, wykorzystujace strugi…
— Dzieki, dzieki, dzieki, tak!
Marchewa wyciagnal zwoj kocow ze stosu ladunkow i spro bowal sie rozejrzec w tyl nej czesci kabiny.
— Chyba widzialem, ze cos sie poruszylo — oswiadczyl. — Zaraz za zbiornikami powietrza…
Schylil sie pod pekiem nart i zniknal w mroku. Uslyszeli jek.
— Co? Co? — dopytywal sie Rincewind.
— Znalazlem cos… wyglada jak… skorka… — Glos Marchewy dobiegal zduszony.
— To fascynujace — stwierdzil Leonard, szkicujac w no tesie. — Byc moze, po przedostaniu sie na poklad goscinnego pojazdu istota taka dokonuje metamorfozy w…
Marchewa wynurzyl sie, niosac nabita na czubek miecza skorke banana.
Rincewind przewrocil oczami.
— Mam bardzo konkretne przeczucia — powiedzial.
— Ja rowniez — zgodzil sie Marchewa.
Zajelo im to troche czasu, w koncu jednak zdolali odepchnac kufer sciereczek i wtedy nie pozostaly juz zadne kryjowki.
Zmartwiona twarz wyjrzala z gniazda, jakie zbudowal sobie jej wlasciciel.
— Uuk? — powiedzial.
Leonard westchnal, odlozyl notes i otwo rzyl skrzynke omniskopu. Stuknal w niego raz czy dwa, az zamigotal i ukazal zarys glowy.
Nabral tchu.
— Ankh-Morpork, mamy orangutana…
Cohen schowal miecz.
— Nie spodziewam sie, zeby wiele stworow zylo tak wysoko — rzekl.
— Teraz jest jeszcze mniej — podsumowal Caleb.
Ostatnia walka skonczyla sie w mgnie niu oka i trza sku kregoslupa. Jakiekolwiek… stworzenia zastawily pulapke na Srebrna Orde, uczynily to w kon cowych momentach swego zycia.
— Pierwotna magia musi tu byc potezna — uznal Maly Willie. — Podejrzewam, ze takie istoty ucza sie nia zywic. Predzej czy pozniej cos nauczy sie zyc w kaz dym miejscu.
— Na pewno ta magia dobrze robi Wscieklemu Hamishowi — zauwazyl Cohen. — Przysiaglbym, ze nie jest taki gluchy jak przedtem.
— Co?
— MOWIE, ZE NIE JESTES TAKI GLUCHY JAK PRZEDTEM!
— Ale nie musisz tak wrzeszczec, chlopie.
— Jak myslicie, mozemy je zjesc? — zainteresowal sie Maly Willie.
— Pewnie beda smakowac troche jak kurczak — uznal Caleb. — Wszystko tak smakuje, jak czlowiek porzadnie zglodnieje.
— Zostawcie to mnie — zaproponowala pani McGarry. — Wy rozpalcie ogien, a ja sie postaram, zeby smakowaly bardziej jak kurczak niz… kurczak.
Cohen przeszedl do miejsca, gdzie minstrel siedzial samotnie, zajety szczatkami swojej lutni. Mlodziakowi wyraznie poprawil sie nastroj, pomyslal Cohen. Prawie calkiem przestal jeczec.
Usiadl obok.
— Co robisz, maly? — zapytal. — Widze, ze znalazles czaszke.
— Zrobie z niej pudlo rezonansowe — wyjasnil minstrel. Zmartwil sie nagle. — Chyba tak mozna, prawda?
— Pewno. To dobry koniec dla bohatera, kiedy przerobia jego kosci na harfe czy cos. Powinna cudownie spiewac.
— To bedzie rodzaj liry — wyjasnil minstrel. — Niestety, troche prymitywna.
— Tym lepiej. Swietnie sie nada do starych piesni.
— Myslalem troche o… o sadze — wyznal minstrel.
— Zuch chlopak, brawo. Duzo rzeczenia?
— Uhm… tak. Ale pomyslalem, ze zaczne od legendy, jak to Mazda wykradl ogien bogom i oddal go ludzkosci.
— Ladnie — zgodzil sie Cohen.
— A potem kilka wersow o tym, co mu za to zrobili. — Minstrel naciagnal strune.
— Zrobili mu? Co mu zrobili? Uczynili go niesmiertelnym!
— Eee… no tak. W pew nym sensie.
— Co rozumiesz przez to „w pewnym sensie”?
— To klasyczna mitologia, panie Cohenie — wyjasnil minstrel. — Myslalem, ze wszyscy wiedza. Zostal na wiecznosc przykuty do skaly, a co dziennie przylatuje orzel i wy dziobuje mu watrobe.
— To prawda?
— Wspomina o tym wiele klasycznych tekstow.
— Nie jestem zapalonym czytelnikiem — wyznal Cohen. — Przykuty do skaly? Za pierwsze przewinienie? I co, ciagle tam jest?
— Wiecznosc jeszcze sie nie skonczyla, panie Cohenie.
— Musial miec strasznie wielka watrobe.
— Zgodnie z le genda, odrasta mu kazdej nocy.
— Szkoda, ze moje nerki nie potrafia — westchnal Cohen. Spojrzal na odlegle chmury skrywajace osniezony szczyt Cori Celesti. — Zniosl ogien dla wszystkich, a bogo wie zrobili mu cos takiego? No to bedziemy musieli sie tym zajac.
Omniskop pokazywal zamiec.
— Fatalna maja pogode tam na dole — zauwazyl Ridcully.
— Nie, nadrektorze, to jest interferencja thaumiczna — wyjasnil Myslak. — Przelatuja chyba pod sloniem. Obawiam sie, ze bedzie coraz gorzej.
— Czy on naprawde powiedzial: „Ankh-Morpork, mamy orangutana”? — dopytywal sie dziekan.
— Bibliotekarz jakos dostal sie na poklad — odgadl Myslak. — On potrafi znalezc sobie ciche zakatki do drzemki. A to, obawiam sie, tlumaczy wzrost ciezaru i zuzy cia powietrza. Ehm… musze przyznac, ze nie jestem przekonany, czy zostalo im dosc czasu i energii, zeby powrocic na Dysk.
— Co to znaczy: nie jestem przekonany? — zapytal Patrycjusz.
— Eee… to znaczy, ze jestem przekonany, ale… Nikt nie lubi wysluchiwac zlych wiesci wszystkich naraz.
Vetinari przyjrzal sie wielkiemu zakleciu, ktore wypelnialo prawie cala kajute. Unosilo sie w po wietrzu; ukazywalo caly swiat, naszkicowany jarzacymi sie kreskami, oraz opadajaca z Kra wedzi cienka, zakrzywiona linie.