Kopnal w blo kade uwalniajaca skrzydla. Kabina zatrzesla sie od wirowania kol zamachowych. „Latawiec” po obu stronach wysunal platy.
— Jakies pytania?
— Staram sie pomyslec o wszystkim, co moze sie nie udac — powiedzial Marchewa.
— Ja doszedlem juz do dziewieciu — oswiadczyl Rincewind. — A jesz cze nie myslalem o drob nych szczegolach.
Ksiezyc rosl powoli — ciemna kula przeslaniajaca swiatlo dalekiego slonca.
— Wedlug mnie — rzekl Leonard, gdy zaczela wypelniac soba okna — ksiezyc, jako mniejszy i lzejszy, moze zatrzymac tylko obiekty lekkie, na przyklad powietrze. Rzeczy ciezsze, jak na przyklad „Latawiec”, z tru dem zdolaja sie utrzymac na powierzchni.
— To znaczy…? — spytal Marchewa.
— No… powinnismy opasc delikatnie. Ale trzymanie sie czegos to chyba dobry pomysl.
Wyladowali. To krotkie zdanie, zawiera w so bie jednak sporo wydarzen.
Na statku panowala cisza, jesli nie liczyc szumu morza i ner wowego mamrotania Myslaka Stibbonsa, ktory usilowal wyregulowac omniskop.
— Te krzyki… — odezwal sie po chwili Mustrum Ridcully.
— Ale potem krzykneli jeszcze raz, kilka sekund pozniej — przypomnial Vetinari.
— A po kilku sekundach znowu — dodal dziekan.
— Myslalem, ze omniskop moze zajrzec wszedzie — powiedzial Vetinari, patrzac, jak pot scieka z czola Myslaka.
— Odpryski, tego, traca chyba stabilnosc, jesli sa zbyt daleko od siebie — wyjasnil Myslak. — No i… Nadal mamy pare tysiecy mil swiata i sloni miedzy nimi. Aha…
Omniskop zamigotal, po czym znowu zgasl.
— Dobry mag, ten Rincewind — rzucil kierownik studiow nieokreslonych. — Moze niezbyt blyskotliwy, ale szczerze powiem, ze nigdy nie pochwalalem tej calej inteligencji. Przereklamowany talent.
Uszy Myslaka splonely czerwienia.
— Moze powinnismy umiescic nieduza tabliczke gdzies na uniwersytecie — zaproponowal Ridcully. — Nic krzykliwego, naturalnie.
— Czyzbyscie zapomnieli, panowie? — wtracil Vetinari. — Niedlugo nie bedzie juz uniwersytetu.
— Aha. No coz, zatem drobna oszczednosc…
— Halo! Halo! Jest tam kto?
I rzeczywiscie byl: wygladajaca z omni skopu niewyrazna, ale rozpoznawalna twarz.
— Kapitan Marchewa! — huknal Ridcully. — Jak pan zdolal zmusic to do dzialania?
— Wlasnie przestalem na tym siedziec, prosze pana.
— Nic wam sie nie stalo? — spytal Myslak. — Slyszelismy krzyki!
— To wtedy, kiedy uderzylismy o grunt.
— Ale potem znowu slyszelismy krzyki.
— To prawdopodobnie wtedy, kiedy uderzylismy o grunt po raz drugi.
— A trzeci raz?
— Znowu grunt. Mozna powiedziec, ze przez jakis czas ladowanie bylo niezbyt… stanowcze.
Patrycjusz pochylil sie nad omniskopem.
— Gdzie jestescie?
— Tutaj, prosze pana. Na ksiezycu. Pan Stibbons mial racje. Rzeczywiscie jest tu powietrze. Troche rzadkie, ale wystarczajace, jesli juz czlowiek zaplanowal sobie oddychanie.
— Pan Stibbons mial racje, tak? — Ridcully spojrzal na Myslaka. — W jaki sposob przewidzial pan to tak dokladnie, panie Stibbons?
— Ja, tego… — Myslak poczul na sobie spojrzenia magow. — Ja… — urwal. — Po prostu zgadlem, nadrektorze.
Magowie odprezyli sie. Inteligencja bardzo ich niepokoila, ale zgadywanie to cos, o co naprawde chodzi w by ciu magiem.
— Dobra robota. — Ridcully pokiwal glowa. — Prosze wytrzec czolo, panie Stibbons. Znowu nam sie udalo.
— Pozwolilem sobie poprosic Rincewinda, zeby zrobil obrazek, jak wbijam w grunt flage Ankh-Morpork i obej muje ksiezyc we wladanie w imieniu wszystkich narodow Dysku, wasza wysokosc — mowil dalej Marchewa.
— Bardzo… patriotyczne — mruknal Patrycjusz. — Moze nawet kiedys je zawiadomie.
— Niestety, nie moge tego pokazac przez omniskop, poniewaz wkrotce potem cos zjadlo flage. Tutaj… nie wszystko jest takie, jak sie spodziewalismy.
Stanowczo byly to smoki. Rincewind nie mial watpliwosci. Jednak normalne smoki bagienne przypominaly tylko w taki sposob, jak chart przypomina male, szczekliwe pieski z duza liczba Z i X w imio nach.
Zdawalo sie, ze skladaja sie tylko z nosa i smu klego ciala, z dluz szymi lapami niz odmiana bagienna; byly tak srebrzyste, ze sprawialy wrazenie ksiezycowego swiatla wykutego w ksztalt zwierzecia.
I zionely ogniem. Jednak nie z tego konca, ktory Rincewind do tej pory kojarzyl ze smokami.
Najdziwniejsze zas, jak stwierdzil Leonard, ze kiedy juz czlowiek przestal narzekac na ich budowe, nabierala wiele sensu. To przeciez glupio, na przyklad, zeby stworzenie latajace posiadalo bron, ktorej uzycie zatrzymuje je w po wietrzu.
Smoki wszelkich rozmiarow otaczaly „Latawiec” i obser wowaly go z cieka woscia saren. Od czasu do czasu jeden czy dwa podskakiwaly i odla tywaly pchane ogniem, ale zaraz inne ladowaly, by dolaczyc do stada. Patrzyly na czlonkow zalogi, jakby oczekiwaly, ze zaczna pokazywac sztuczki albo wyglosza mowe.
Byla tu takze zielen, tyle ze byla srebrzysta. Ksiezycowa roslinnosc pokrywala niemal cala powierzchnie. Trzeci podskok „Latawca” i dlugi poslizg pozostawily w niej wyrazna bruzde. Liscie…
— Nie ruszaj sie, co? — Rincewind znow skupil uwage na pacjencie, bo bibliotekarz zaczal sie szarpac. Zasadniczy problem przy bandazowaniu glowy orangutana to wiedziec, kiedy skonczyc. — Sam jestes sobie winien — tlumaczyl. — Uprzedzalem przeciez. Male kroki, mowilem. A nie wielkie skoki.
Marchewa i Le onard podskokami obchodzili „Latawiec” dookola.
— Prawie nie ma uszkodzen — stwierdzil wynalazca, opadajac wolno na ziemie. — Cala konstrukcja zadziwiajaco dobrze przetrwala uderzenie. W do datku dziob jest lekko uniesiony. Przy tej ogolnej lekkosci powinno to zupelnie wystarczyc do ponownego startu, choc moze wystapic pewien niewielki problem… Uciekaj stad, dobrze?
Machnieciem odpedzil malego srebrnego smoka, ktory obwachiwal „Latawiec”. Zwierzak wystartowal pionowo w gore na igle blekitnego plomienia.
— Nie mamy juz karmy dla smokow — uprzedzil Rincewind. — Sprawdzalem. Zbiornik paliwa pekl, kiedy wyladowalismy po raz pierwszy.
— Mozemy je nakarmic tymi srebrnymi roslinami, prawda? — zaproponowal Marchewa. — Tutejszym one chyba smakuja.
— Czy to nie wspaniale istoty? — zachwycil sie Leonard, gdy eskadra smokow przefrunela im nad glowami.
Odwrocili sie, by na nie popatrzec, a potem spojrzeli dalej. Chyba nie ma granicy, ile razy moze czlowieka zadziwic ten sam widok.
Ksiezyc wschodzil nad swiatem i glowa slonia wypelnila soba polowe nieba.
Byla… po prostu wielka. Zbyt wielka, by ja opisac.
Czterej podroznicy bez slowa wspieli sie na niewielki wzgorek, by lepiej widziec, i przez dluga chwile stali w