Omniskop zatrzeszczal. Nie zwrocili na niego uwagi. „Latawiec” wciaz mknal pod sloniami i aparat pokazywal glownie cos w ro dzaju magicznego sniegu.
Rincewind jednak zerknal w tamta strone. Wsrod zamieci zobaczyl kogos trzymajacego arkusz papieru, na ktorym wielkimi literami napisano: PRZYGOTUJCIE SIE.
Myslak pokrecil glowa.
— Dziekuje, nadrektorze. Jestem teraz zbyt zajety, by przyjac pana pomoc.
— Ale czy to sie uda?
— Musi. To szansa jedna na milion.
— W ta kim razie nie ma powodu do zmartwienia. Wszyscy wiedza, ze szanse jedne na milion zawsze sie sprawdzaja.
— Oczywiscie, nadrektorze. Dlatego musze tylko wyliczyc, czy na zewnatrz statku jest jeszcze dosc powietrza, zeby Leonard mogl nim sterowac, albo ile smokow musi odpalic i na jak dlugo, i czy zostanie dosc energii, zeby znowu mogli wystartowac. Wydaje mi sie, ze leca z mniej wiecej wlasciwa predkoscia, ale nie jestem pewien, ile ognia zostalo smokom, nie wiem na jakiej powierzchni wyladuja, ani co tam znajda. Moge przystosowac kilka zaklec, ale nie byly stworzone do takich rzeczy.
— Zuch chlopak — pochwalil go Ridcully.
— Czy mozemy zrobic cos jeszcze, zeby pomoc? — chcial wiedziec dziekan.
Myslak spojrzal rozpaczliwie na grupe magow. Jak by to rozwiazal Vetinari?
— Alez oczywiscie — zapewnil entuzjastycznym tonem. — Moze zechcielibyscie znalezc jakas wolna kajute, naradzic sie i przy gotowac liste mozliwych sposobow rozwiazania tego problemu. A ja tutaj przetestuje kilka pomyslow.
— To mi sie podoba — rzekl dziekan. — Mlody czlowiek, ktory ma dosc rozsadku, by wykorzystac madrosc starszych od siebie.
Kiedy wychodzili, Vetinari rzucil Myslakowi lekki usmieszek.
W naglej ciszy kajuty Myslak… no, myslal. Patrzyl na obraz z zakle cia, chodzil dookola, powiekszal niektore fragmenty, przygladal sie im, przerzucal notatki na temat energii smoczego lotu, wpatrywal sie w model „Latawca” i bar dzo duzo czasu poswiecal gapieniu sie w sufit.
Nie byla to typowa metoda pracy maga. Mag wyewoluowal zyczenie, a potem stworzyl rozkaz. Nie przejmowal sie specjalnie obserwowaniem wszechswiata; kamienie, drzewa i chmury nie mogly miec nic inteligentnego do przekazania. Przeciez nawet nie mialy na sobie napisow.
Myslak patrzyl na cyfry, ktore zapisal. Jako obliczenia, przypominaly raczej ukladanie piorka na bance mydlanej, ktorej wcale nie ma.
Dlatego zgadywal.
Na „Latawcu” o sytu acji dyskutowano na „warsztatach”. To znaczy, ze ludzie, ktorzy nic nie wiedza, zbieraja sie wspolnie, by polaczyc swoja ignorancje.
— Czy nie moglibysmy wszyscy przez jedna czwarta czasu wstrzymywac oddech? — zaproponowal Marchewa.
— Nie. Oddychanie nie dziala w taki sposob, niestety — odparl Leonard.
— Moze powinnismy przestac rozmawiac? — probowal Rincewind.
— Uuk — powiedzial bibliotekarz, wskazujac rozmyty ekran omniskopu.
Ktos na nim trzymal kolejny plakat. Z tru dem odczytali slowa:
TO MACIE ZROBIC:
Leonard chwycil olowek i zaczal goraczkowo notowac w rogu rysunku maszyny do podkopywania miejskich murow.
Piec minut pozniej odlozyl go.
— Zadziwiajace — stwierdzil. — On chce, zebysmy skierowali „Latawiec” w cal kiem innym kierunku i pole cieli szybciej.
— Dokad?
— Nie powiedzial. Ale… no tak. Mamy leciec wprost na slonce.
Leonard rzucil im swoj zwykly promienny usmiech. Odpowiedzialy mu trzy tepe spojrzenia.
— To oznacza, ze musimy odpalic jednego czy dwa pojedyncze smoki, by wykonac manewr, a potem …
— Slonce… — powtorzyl Rincewind.
— Jest gorace — dodal Marchewa.
— Tak, i z pew noscia wszyscy bardzo sie z tego cieszymy — odparl Leonard, rozwijajac plan „Latawca”.
— Uuk!
— Slucham?
— Powiedzial: A ta lodz jest zrobiona z drewna !
— Wszystko to w jednej sylabie?
— Jest bardzo zwiezly. Prosze posluchac, Stibbons musial sie pomylic. Nie ufalbym magowi, gdyby mi pokazal, jak dotrzec pod druga sciane w bar dzo malym pokoju.
— Ale ten wydaje sie bardzo blyskotliwym mlodym czlowiekiem — zauwazyl Marchewa.
— Tez bedziesz blyszczal, jesli zostaniesz w tej machinie, kiedy uderzy w slonce — odparl Rincewind. — Wrecz oslepiajaco.
— Mozemy skierowac tam „Latawca”, jesli bedziemy niezwykle ostroznie manipulowac prawoburtowymi i lewo burtowymi lustrami — mruczal w zadu mie Leonard. — Metoda prob i bledow moze sie okazac niezbedna…
— Aha, chyba juz to opanowalem — uznal Leonard. Odwrocil mala klepsydre. — A teraz wszystkie smoki przez dwie minuty…
— Myssle, zze jjjednak nammm powwie, ccco potttem! — zawolal Marchewa wsrod brzekow i trzesz czenia sprzetu za nimi.
— Pann Ssstibbonss ma zza sssoba dwwa tysssiacce latt doswwwiadczenia bbbadan uniwwersssytecckich! — krzyknal Leonard, ledwie slyszalny w zgielku.
— A ille zz tego dotttyczy sssterowwania lattajaccymi ssstattkami zze sssmokami?! — wrzasnal Rincewind.
Leonard schylil sie, pokonujac nacisk grawitacji domowej roboty, i spoj rzal na klepsydre.
— Okollo ssstu sssekunnd!
— Ach! Tto wlasssciwwie traddyccja!
Smoki gasly kolejno. Raz jeszcze rozmaite przedmioty zaczely unosic sie w powie trzu.
Zobaczyli slonce. Ale nie bylo juz okragle. Cos wycielo mu kawalek obwodu.
— Aha! — ucieszyl sie Leonard. — Bardzo sprytne. Panowie, oto ksiezyc!
— Znaczy, zamiast w slonce, uderzymy w ksie zyc? — upewnil sie Marchewa. — To niby lepiej?
— Tez tak sobie pomyslalem — zgodzil sie Rincewind.
— Uuk!
— Nie sadze, zebysmy bardzo szybko lecieli — uspokoil ich Leonard. — Tylko doganiamy ksiezyc. Pan Stibbons chce pewnie, zebysmy na nim wyladowali.
Rozprostowal palce.
— Jest tam troche powietrza, to pewne — podjal. — Co oznacza, ze znajdzie sie tez cos, czym mozemy nakarmic smoki. Potem, i to bardzo sprytny pomysl, polecimy na ksiezycu, dopoki nie wzejdzie nad Dyskiem, a wtedy wystarczy nam opasc delikatnie.