Ale sie mylil. Za soba uslyszal serie gluchych uderzen. Setka smokow, ktore niedawno przetrawily bogaty w we glowodory posilek, zobaczyla nagle wlasne odbicia — rzad luster opuscil sie na chwile przed klatki.
Zionely.
Cos trzasnelo i rozbilo sie z tylu kadluba. Zdawalo sie, ze gigantyczna stopa wciska zaloge w oparcia foteli. Wodospad Krawedziowy rozmyl sie. Przekrwionymi oczami patrzyli na pedzace w dole biale morze i na dalekie gwiazdy. Nawet Marchewa przylaczyl sie do hymnu grozy, ktory brzmi:
— Aaaaaaaaaaaaaaa…
Leonard probowal cos krzyknac. Rincewind ze straszliwym wysilkiem odwrocil swa wielka i ciezka glowe. Ledwie zrozumial jego stekniecie:
— Bially llewarr!
Cale lata zajelo mu siegniecie do dzwigni. Z jakie gos nieznanego powodu jego rece byly odlane z olo wiu.
Bezkrwiste palce z mie sniami slabymi jak sznurki zdolaly jednak pochwycic dzwignie i pocia gnac ja do tylu.
Kolejny zlowrozbny brzek wstrzasnal statkiem. Nacisk ustapil. Trzy glowy szarpnely sie do przodu.
A potem nastapila cisza. Poczucie lekkosci. I spo koju.
Jak we snie Rincewind sciagnal peryskop i zoba czyl, ze wielka czesc statku w ksztal cie ryby pozostaje coraz dalej za nimi. Rozpadala sie w locie i smoki rozprostowywaly skrzydla, zawracajac za rufa „Latawca”. Wspaniale. Urzadzenie do patrzenia za siebie bez zwalniania? Niezbedne dla kazdego tchorza.
— Musze cos takiego zdobyc — wymruczal.
— Wydaje sie, ze poszlo nam calkiem dobrze — stwierdzil Leonard. — Jestem przekonany, ze te male zwierzatka zdolaja wrocic. Podfruwajac ze skaly na skale… Tak, jestem pewien, ze im sie uda.
— Eee… Obok mojego fotela czuje silny podmuch — poinformowal Marchewa.
— A tak … Lepiej bedzie trzymac helmy w po gotowiu. Zrobilem co moglem, malowalem, laminowalem i tak dalej, jednak „Latawiec” nie jest, niestety, calkowicie szczelny. Ale dotarlismy juz daleko i wciaz jestesmy w drodze — dodal radosnie. — Ktos ma ochote na sniadanie?
— Zoladek troche mi… — zaczal Rincewind, ale urwal.
Lyzeczka przeplynela obok, wirujac powoli.
— Kto wylaczyl dolnosc? — zapytal.
Leonard otworzyl juz usta, by wyjasnic: „Nie, spodziewalem sie tego, poniewaz wszystkie obiekty spadaja z ta sama predkoscia”, ale zrezygnowal, gdyz nie bylo to najlepsze z mozli wych wytlumaczen.
— To cos takiego, co sie zdarza — oswiadczyl tylko. — Troche jak… eee… magia.
— Och. Naprawde? Aha.
Filizanka odbila sie lagodnie od ucha Rincewinda. Machnal na nia reka, a ona zniknela gdzies z tylu.
— Jaka odmiana magii? — zapytal.
Magowie tloczyli sie wokol fragmentu omniskopu, patrzac, jak Myslak usiluje go dostroic. Obraz pojawil sie niczym eksplozja. Byl straszny.
— Halo! Halo! Tu Ankh-Morpork!
Wykrzywiona twarz zostala odepchnieta i w pole widzenia wsunela sie powoli wypukla czaszka Leonarda.
— A tak — powiedzial. — Dzien dobry. Mamy tu troche… bolow zabkowania.
Spoza wizji dobiegl odglos kogos, kto wymiotuje.
— Co sie dzieje? — huknal Ridcully.
— Widzicie, panowie, hm… to dosc zabawne. Mialem taki pomysl, zeby jedzenie umiescic w tubach. Wtedy daloby sie je wyciskac i kon sumowac sprawnie w warun kach niewazkosci. A ponie waz, no… poniewaz nie umocowalismy wszystkiego, to obawiam sie, ze moje pudelko z far bami sie otworzylo i tubki, tego… tubki sie pomieszaly. I to, co pan Rincewind uwazal za szynke z bro kulami, okazalo sie zielenia lesna… wlasnie.
— Czy moge porozmawiac z kapita nem Marchewa?
— Obawiam sie, ze w obec nej chwili nie jest to wskazane. — Troska przeslonila twarz Leonarda.
— Dlaczego? Tez jadl szynke z bro kulami?
— Nie, wzial zolc kadmowa. — Zza plecow Leonarda dobiegla seria glosnych brzekow. — Z lep szych wiadomosci moge zameldowac, ze Wygodka Eksperymentalna Mod. 2 wydaje sie funkcjonowac doskonale.
„Latawiec” w swym locie nurkowym zblizyl sie znowu do Wodospadu Krawedziowego. Woda zmieniala sie tutaj w wielka, wirujaca chmure mgly.
Kapitan Marchewa unosil sie przy oknie i robil obrazki ikonografem.
— To niezwykle — rzekl. — Z pewno scia znajdziemy tu odpowiedzi na pytania, ktore dreczyly ludzkosc od tysiacleci.
— Swietnie — odparl Rincewind. — Czy ktos moglby odczepic mi patelnie od plecow?
— Um — mruknal Leonard.
Byla to sylaba dostatecznie niepokojaca, by dwaj pozostali spojrzeli na niego natychmiast.
— Wydaje sie, ze hm… tracimy powietrze nieco szybciej, niz przewidywalem — oznajmil geniusz. — Ale jestem pewien, ze kadlub nie przepuszcza wiecej, niz zaplanowano. Wedlug pana Stibbonsa takze spadamy szybciej. Eee… Trudno to jakos lacznie wyjasnic, zwlaszcza wobec nieznanych efektow dzialania pola magicznego Dysku… No tak… chyba nic nam nie zagrozi, jesli przez caly czas bedziemy nosic helmy.
— Troche blizej swiata jest przeciez mnostwo powietrza — zauwazyl Rincewind. — Czy nie moglibysmy tam podleciec i zwy czajnie otworzyc okno?
Leonard popatrzyl smetnie na kleby mgly przeslaniajacej polowe pola widzenia.
— Poruszamy sie bardzo szybko — tlumaczyl powoli. — A powie trze przy tej predkosci… powietrze jest… cecha powietrza to… Powiedz, co rozumiesz pod pojeciem spadajacej gwiazdy?
— Niby co chce pan przez to powiedziec? — zapytal z irytacja Rincewind.
— Ze zginiemy straszna smiercia.
— Ach, to…
Leonard zastukal we wskaznik na zbiornikach powietrza.
— Naprawde nie sadze, zebym az tak sie pomylil w oblicze …
Swiatlo zalalo kabine.
„Latawiec” wznosil sie posrod smuzek mgly.
Zaloga patrzyla.
— Nikt nam nigdy nie uwierzy — odezwal sie wreszcie Marchewa. Skierowal na widok ikonograf i nawet chochlik w jego wnetrzu, nalezacy do gatunku, ktory rzadko poddawal sie wrazeniom, rzucil krotkie „O rany!”, nim goraczkowo wzial sie do malowania.
— Ja sam nie wierze — oswiadczyl Rincewind. — A prze ciez to widze.
Wieza, jak gigantyczna masa skaly, wyrastala z mgly. A po nad mgla wznosily sie — ogromne jak swiaty — grzbiety czterech sloni. Zaloga czula sie tak, jakby leciala przez wysoka na tysiace mil katedre.
— To chyba zart — mruczal Rincewind. — Slonie podtrzymujace swiat, cha, cha… I nagle czlowiek je widzi…
— Moje farby, gdzie sa moje farby… — mamrotal Leonard.
— Niektore w wy chodku — przypomnial mag.
Marchewa odwrocil sie ze zdziwieniem.
— A gdzie jest moje jablko?
— Co? — Rincewind zdumial sie nagla zmiana tematu.
— Wlasnie nadgryzlem jablko, zostawilem je w powie trzu… i znik nelo.
Statek zatrzeszczal lekko w ja skrawym blasku slonca.