kierowac tym czyms, Leonardzie?
— Wlasciwie nie, ale zamierzam szybko sie nauczyc.
— I to dobrej nazwy — uznal Rincewind.
Eksplozja rozjasnila mroczny od burzy horyzont przed dziobem. Szalupy uderzyly w Obwod i wy buchnely gwaltownym, jasnym plomieniem.
— I to zaraz — dodal Rincewind.
— Latawiec, prawdziwy latawiec, to takie sliczne zwierzatko, jakby wiewiorka. Potrafi latac, a wla sciwie szybowac. Myslalem o niej, kiedy…
— A zatem „Latawiec” — zdecydowal Marchewa. Spojrzal na przypieta przed fotelem liste i posta wil haczyk przy jednym elemencie. — Czy mam teraz odrzucic zakotwiczenie plandeki?
— Tak. Ehm… tak, prosze odrzucic — zgodzil sie Leonard.
Marchewa szarpnal dzwignie. Pod nimi i z tylu rozlegl sie glosny plusk, a po tem szum bardzo szybko sunacej liny.
— Rafa przed nami! Widze skaly! — Rincewind poderwal sie i wycia gnal reke.
Plomienie lsnily na czyms niskim i nieru chomym, otoczonym piana przyboju.
— Nie ma odwrotu — stwierdzil Leonard, gdy tonaca kotwica zerwala z „Latawca” plandeke niczym brezentowa skorupke z ogromnego jaja. Uniosl rece i zaczal ciagnac za rozmaite uchwyty i galki jak organista grajacy fuge.
— Klapki Naoczne nr 1… zrzucone… Peta… zrzucone… Panowie, kiedy powiem, kazdy z was niech pociagnie za te duza dzwignie obok siebie.
Skaly zblizaly sie szybko. Biala woda na krawedzi nieskonczonego wodospadu poczerwieniala od ognia i lsnila od blyskawic. Poszarpane kamienie wyrastaly juz o kilka sazni, zarloczne niby zeby krokodyla.
— Teraz! Lustra… w dol ! Dobrze! Mamy plomien! Teraz… co to bylo… Aha! Zlapcie sie czegos mocno!
Wsrod trzasku rozkladajacych sie skrzydel, w ogniu smokow „Latawiec” uniosl sie z pekaja cej barki w burze, ponad krawedzia swiata…
Jedynym dzwiekiem byl cichy szept rozcinanego powietrza. Rincewind i Mar chewa wstawali z dygo czacej podlogi. Ich pilot wpatrywal sie w okno.
— Spojrzcie na ptaki! Och, spojrzcie na ptaki!
W spokojnym, rozjasnionym sloncem powietrzu poza linia sztormu ptaki tysiacami szybowaly i krazyly wokol latajacego statku. Przywodzily na mysl wroble probujace atakowac orla. I rze czywiscie statek wygladal jak orzel, ktory pochwycil w wodo spadzie gigantycznego lososia…
Leonard stal jak oczarowany, lzy sciekaly mu po policzkach.
Marchewa delikatnie stuknal go w ramie.
— Panie Leonardzie…
— Sa piekne… Takie piekne…
— Panie Leonardzie, musimy pilotowac to urzadzenie. Pamieta pan? Drugi stopien?
— Slucham? — Artysta drgnal i frag ment swiadomosci powrocil do jego ciala. — A tak, dobrze, oczywiscie. — Usiadl ciezko w fo telu. — Tak… zeby miec pewnosc… Tak. Teraz, no, teraz sprawdzimy przyrzady.
Polozyl drzaca dlon na dzwigni i oparl stopy na pedalach. „Latawiec” zatoczyl sie w bok w po wietrzu.
— Ojoj… Aha, teraz chyba mam… Przepraszam… tak… Aj, przepraszam… ojej… No, teraz…
Rincewind, przez kolejne szarpniecie rzucony na okno, spojrzal na szeroka struge wodospadu.
Tu i tam, do samego dolu, ze sciany bialej wody sterczaly wyspy wielkosci gor. Lsnily w sloncu.
Miedzy nimi przesuwaly sie biale obloczki. Wszedzie byly ptaki — krazyly, szybowaly, siedzialy w gniaz dach…
— Tam sa lasy…Te skaly wygladaja jak malutkie kraje. Sa ludzie! Widze domy!
„Latawiec” skrecil w jakas chmure i Rin cewind polecial do tylu.
— Poza Krawedzia zyja ludzie — powiedzial.
— Pewnie rozbitkowie — domyslil sie Marchewa.
— Tego… Chyba juz wiem, o co w tym chodzi — odezwal sie Leonard, patrzac nieruchomo przed siebie. — Rincewindzie, badz tak mily i pocia gnij za ten lewarek, dobrze?
Rincewind spelnil prosbe. Z tylu cos brzeknelo i statek lekko zadrzal, gdy odpadla klatka pierwszego stopnia.
Wirowala powoli w po wietrzu, a male smoki rozkladaly skrzydla i odfru waly z po wrotem na Dysk.
— Myslalem, ze bedzie ich wiecej — zdziwil sie Rincewind.
— To tylko te, ktorych uzylismy, zeby przeskoczyc nad Krawedzia — wyjasnil Leonard, gdy „Latawiec” skrecal leniwie. — Wiekszosc pozostalych wykorzystamy, zeby zleciec w dol.
— W dol ? — powtorzyl Rincewind.
— Oczywiscie. Musimy leciec w dol, i to jak najszybciej. Nie ma czasu do stracenia.
— W dol ? To nie jest odpowiednia chwila, zeby mowic o dole ! Tlumaczyliscie, ze dookola! Dookola moze byc, ale nie w dol !
— Owszem, ale zeby przeleciec dookola, musimy najpierw poleciec w dol. Szybko — powiedzial z wy rzutem Leonard. — Zapisalem to przeciez w swoich notatkach…
— W dol to nie jest kierunek, z ktorego bylbym zadowolony.
— Halo? Halo? — rozlegl sie glos w po wietrzu.
— Kapitanie Marchewa — powiedzial Leonard, gdy Rincewind usiadl ponury w fo telu. — Wyswiadczy mi pan przysluge, otwierajac tamta skrzynke.
Wieko odslonilo kawalek rozbitego omniskopu i twarz Myslaka Stibbonsa.
— To dziala! — Jego krzyk wydawal sie stlumiony i po mniejszony, niby pisk mrowki. — Zyjecie!
— Nastapilo oddzielenie smokow pierwszego stopnia. Wszystko idzie dobrze — zameldowal Marchewa.
— Nie, wcale nie! — wrzasnal Rincewind. — Oni chca leciec w…
Nie ogladajac sie, Marchewa siegnal poza Leonarda i na ciagnal magowi na twarz kapelusz.
— Smoki drugiego stopnia sa niemal gotowe do odpalenia — stwierdzil Leonard. — Musimy brac sie do pracy, panie Stibbons.
— Prosze prowadzic scisle obserwacje wszystkich… — zaczal Myslak, ale Leonard uprzejmie zamknal skrzynke.
— Do rzeczy — powiedzial. — Jesli panowie otworzycie te klamry obok was i prze krecicie te duze czerwone dzwignie, bedziemy chyba gotowi do rozpoczecia skladania skrzydel. Sadze, ze w miare wzrostu predkosci wirniki ulatwia ten proces. Ped powietrza podczas spadania wykorzystamy do zredukowania rozmiaru skrzydel, ktore przez pewien czas nie beda nam potrzebne.
— Rozumiem to — odparl slabym glosem Rincewind. — Tyle ze tego nienawidze.
— Jedyna droga powrotna do domu wiedzie w dol, Rincewindzie — oswiadczyl Marchewa, poprawiajac pas bezpieczenstwa. — I zaloz helm.
— Prosze wszystkich, zeby raz jeszcze czegos sie mocno zlapali — rzucil Leonard i deli katnie pociagnal lewarek. — Nie badz taki markotny, Rincewindzie. Wyobraz sobie, ze to, bo ja wiem… ze to jazda na latajacym dywanie.
„Latawiec” zadygotal.
I zanurkowal…
I nagle Wodospad Krawedziowy znalazl sie pod nimi, rozciagniety az po nieskonczony, zamglony horyzont; sterczace skaly staly sie wyspami na bialej scianie.
Statek zadrzal raz jeszcze, a dzwi gnia, na ktora Rincewind napieral, przesunela sie sama z siebie.
Nie bylo juz zadnej trwalej powierzchni. Kazdy element statku wibrowal.
Rincewind wyjrzal przez iluminator obok. Skrzydla, te bezcenne skrzydla, ktore utrzymuja czlowieka w po wietrzu, skladaly sie z gracja …
— Rrincewindzie — powiedzial Leonard, zmieniony w roz mazana plame na fotelu — prrosze, szarrpnij ten czarrny lewarr!
Mag posluchal polecenia, uznajac, ze nie moze to pogorszyc ich sytuacji.